W piwnicy stoi stół, na nim dawne narzędzia. Obok urządzenie do wyciskania z ołowiu profili, w których umieszczone zostaną kolorowe szybki. Na ścianach wisi kilkadziesiąt witraży. Jest duży, trójwymiarowy krzyż. Jest też witraż na wzór Ukrzyżowania El Greca. To największa duma właściciela pracowni. Do El Greca Sławomir Intek zabierał się pełen obaw. Zamówienie było trudne, bo obraz malarza proporcjami nijak nie pasował do okien kościoła. Trzeba było wymyślić „dalszy ciąg” obrazu zarówno na dole, jak i góry. Witraż w pracowni był rodzajem treningu. – Musiałem sprawdzić, jak to malować – tłumaczy. – Zepsuć El Greca zawsze można, ale przecież chodziło o to, żeby wydobyć ze szkła to, co wcześniej namalowane zostało na płótnie. I udało się! W tej chwili w kościele umieszczone są już dwa takie witraże, jeden ze sceną Ukrzyżowania, drugi Wniebowzięcia. Środkowa część każdego z okien wykonana jest według El Greca, dwie pozostałe są moją kompozycją. Cztery kolejne witraże czekają na swoją kolej. Mogę powiedzieć, że jesteśmy z El Greco ich współautorami – śmieje się pan Sławomir. Wykonanie witraża, który ma około 20 metrów kwadratowych trwało cztery miesiące.
Ołów, miedź i piec
Pracownia znajduje się w wąskiej, gotyckiej kamienicy nieopodal toruńskiego rynku. Pod pracownią niewielka piwnica. W niej pan Sławomir Intek urządził muzeum. Pokazuje tam dawne narzędzia witrażystów, organizuje warsztaty. Na cegle jakieś średniowieczne zwierzątko zostawiło odcisk łapy. To tam, w gotyckiej piwnicy, sama zrobić mogę profil z ołowiu. Ołów jest miękki, profile już zawsze pozostaną plastyczne. Witraż będzie można dowolnie rozkładać i składać ponownie. Dawniej robiono to regularnie: raz na sto lat wielkie witraże z katedr rozbierano, czyszczono szkła, składano na powrót w całość i uszczelniano. Dziś pozyskiwany ciśnieniowo ołów jest bardziej odporny na utlenianie. Witraże osłonięte są z zewnątrz przezroczystymi szybami, które chronią je przed wiatrem i wodą. Tradycja jednak pozostała: do robienia witraży nadal używa się miękkiego ołowiu, nadal od czasu do czasu witraże poddaje się konserwacji.
Młodszą technikę wymyślił ponad sto lat temu Louis Comfort Tiffany. Jedną z najbardziej spektakularnych realizacji w tej technice jest kurtyna oraz witrażowy plafon w Pałacu Sztuk Pięknych w Meksyku. Zaprojektował ją Tiffany w 1912 r. Wykonana jest z prawie miliona sztuk kolorowego, opalizującego szkła wielkości 2 centymetrow. Wielka tafla waży 24 tony. Dawne profile ołowiane Tiffany zastąpił miedzianą taśmą. Okleja się nią każdy element szkła, układa jeden obok drugiego według szablonu, a następnie łączy w całość cyną. W ten sposób tworzenie witraży przestało być sztuką dla wtajemniczonych: dziś hobbystycznie robić je może każdy w swoim domu. Wystarczy miedziana taśma, lutownica i talent. Z tym ostatnim pan Sławomir nie do końca się zgadza. – Wystarczy mieć narzędzia, chęci i determinację – przekonuje. – I odwagę, żeby spróbować. Czasem się okazuje, że coś nam fajnie wychodzi, a czasem, że to jednak nie nasza bajka. Ale próbować trzeba. Skąd wiesz, że czegoś nie umiesz, jeśli nigdy nie spróbowałeś?
Na dowód, że witrażem może zająć się każdy, pan Sławomir pokazuje swoje pierwsze dzieło. Mówi, że szkła pękały wtedy tak, jak chciały, a nie tak, jak on chciał, ale witraż do dziś wisi na zapleczu pracowni. I kiedy patrzy się na niego, naprawdę trudno uwierzyć, że wyszedł z tej samej ręki, co dzieła na wystawie.
Od gotyku do fusingu
W gotyku witraże w całości złożone były z kolorowych szkieł, nie było w nich czystego światła. Wtedy też powstawały prawie wyłącznie w przestrzeniach sakralnych. Renesans odszedł od witraży malowanych na całej powierzchni w kierunku czystych przeszkleń. Efekt zdobienia osiągano wówczas nie tylko kolorem, ale też fakturą szkła. Witraże powróciły w XIX w., ale inne, z dużą ilością przezroczystego szkła.
O tym, jaką technikę wybierze pan Sławomir, decyduje kilka elementów: historyczność obiektu, jego przeznaczenie, wreszcie sam klient. Historyczność decyduje nie tylko o rodzaju łączeń, ale i o tym, jakie szkło powinno zostać użyte. Najstarszym rodzajem szkła jest szkło antyczne, przejrzyste, z bąbelkami powietrza w środku. Owe bąbelki to nic innego, jak zamknięty w szkle oddech hutnika. Nieco młodsze jest szkło katedralne, kolorowe i lekko zniekształcające obraz. Jeszcze później pojawiły się szkła fakturowe, w czasach PRL często wykorzystywane w drzwiach wewnętrznych. Najmłodsze jest szkło opalowe, przypominające alabaster.
– Ostatnim etapem naszej pracy jest wciskanie kitu – żartuje pan Sławomir. – Już po złożeniu, cynowaniu i lutowaniu całości musimy witraż uszczelnić. Rozdrobnioną papkę kitu szklarskiego i trocin wciska się między ołów a szkło, żeby uszczelnić każdą szczelinkę. Dlatego mówimy, że do dziś wciskamy kit.
Najmłodsza technika witrażu nazywana jest fusingiem. Pan Sławomir lekko się krzywi, bo sam, zakochany w przeszłości, uważa ją za małe oszustwo. – W fusingu większość pracy wykonuje piec, nie człowiek – tłumaczy. – Kolorowe szkiełka układa się bez żadnego łącznika i umieszcza w piecu. Łączy je wysoka temperatura. Efekt jest zupełnie inny niż klasycznego witrażu, ale przyznaję, że w nowoczesnych przestrzeniach ze stali i szkła ten efekt fusingowy dobrze się komponuje.
Krew się leje
Pierwsze narzędzie do cięcia szkła było nieprecyzyjne i niepraktyczne, bo przed cięciem trzeba było rozgrzać je w ogniu. Potem do XIX w. używano diamentów, dziś zastąpiły je stalowe kółka, osadzone w nożach przypominających długopisy. Jedno pozostało niezmienne: przy cięciu szkła czasem leje się krew.
– Kaleczymy się – przyznaje ze śmiechem Mikołaj, jeden z pracowników warsztatu pana Sławomira. – Jak się człowiek nie skaleczy przy jednym czy drugim szkiełku, to zapomni, z czym ma do czynienia i znów pojawia się krew.
– Najgorzej jest pomyśleć, że świetnie mi idzie, już 90 procent szkieł wyciąłem i żadnej rany! – przyznaje pan Sławomir. – W tym właśnie momencie albo szkło pęka nie tak, jak byśmy chcieli albo się kaleczymy.
Szkło w warsztacie się nie marnuje. Mniejsze fragmenty lądują w kartonie, do wykorzystania w innych witrażach. Dopiero okruchy, których nie da się wkomponować w inną pracę, oddawane są do przetopienia. Wykorzystają je inni witrażownicy w technice fusingu.
Witraż tworzy nie tylko kolorowa mozaika ze szkieł, ale również malowanie. Może nawet przede wszystkim malowanie? Sztuka przycinania szkła jest misterna, ale współcześni twórcy nie mają kłopotu z jej odtworzeniem. Za to XIX-wieczna malatura na witrażach do dziś budzi ich zazdrość i motywuje do ciągłego doskonalenia się. – Wówczas niemiecka szkoła witrażu osiągnęła największy kunszt. Ówczesne warsztaty nie spisywały swoich technik, trzymały je w tajemnicy, więc my uczymy się teraz na zasadzie prób i błędów. I staramy się dorównać ich kunsztowi. Proszę spojrzeć – pan Sławomir pokazuje dwa stare witraże. – Twarze i cienie na twarzach, załamania na tkaninach szat, pióro przy kapeluszu, to wszystko wygląda jak najbardziej realistyczne malarstwo na płótnie!
Malowidła na witrażach maluje się specjalnymi farbami. Najpierw proszek rozpuszcza się w wodzie, potem pędzelkiem nakłada na szkło farbę konturową. Gdy wyschnie, na powrót staje się proszkiem – żeby utrwalić farbę, witraż należy wypalić. Malowane szkło trafia na kilkanaście minut do pieca w temperaturę 650 stopni. Żeby osiągnąć efekty cieniowania maluje się patyną i znów wypala dwa, trzy, czasem nawet cztery razy.
Jan Paweł II i samoloty
Większość witraży w pracowni zaprojektował pan Sławomir. Część to repliki witraży gotyckich. Część – zupełnie nowe, świeckie pomysły. Można znaleźć nawet taki, który pokazuje najukochańszy sport mieszkańców Torunia, czyli żużel. Jest gotycka toruńska piękna Madonna, jest św. Faustyna, św. Jan Paweł II. Ten ostatni – cóż. Podobny do siebie, ale zbyt dobrze go znaliśmy, żeby zachwycić się jakimkolwiek obrazem, rzeźbą czy witrażem. – On miał bardzo trudną do wiernego odtworzenia twarz – tłumaczy pan Sławomir. – To dlatego nie wszystkie wizerunki Jana Pawła II zgadzają nam się z tym, co widzieliśmy na żywo. Papież miał bardzo miękkie rysy twarzy, bez wyraźnych konturów oczu i warg, bez ostro zarysowanej linii szczęki. Musimy się pogodzić z tym, że nie każde jego wizerunki nas zadowolą.
Na zapleczu pracowni na jaw wychodzi inna pasja pana Sławomira – samoloty. Pod sufitem wisi kilkanaście przestrzennych modeli, między innymi samolotu Żwirki i Wigury, którym w 1932 r. wygrali międzynarodowe zawody „Challenge” i włoskiego samolotu, przejętego po I wojnie światowej, wykorzystywanego później podczas wojny z bolszewikami. Wszystkie oczywiście wykonane w technice witrażu. Wielkim marzeniem zawodowym pana Sławomira jest wykonanie przeszklenia z bitwą powietrzną z września 1939 r. albo jakimś fragmentem bitwy o Anglię. – Wiem, że to nierealne. Ktoś musiałby mieć jakiś nowy obiekt, powierzchnię 60 metrów kwadratowych do zagospodarowania i marzenie podobne do mojego – śmieje się pan Sławomir. – Ale marzyć przecież każdemu wolno!
Jestem szczęśliwy
– Kiedy jako mały chłopiec w krótkich spodenkach chodziłem z rodzicami do kościoła, nie rozumiałem jeszcze niczego ze Mszy św. – przyznaje pan Sławomir. – Patrzyłem tylko w te wielkie okna i byłem nimi zafascynowany. Potem w czasie szkolnym gdzieś to umykało, ale po latach ta miłość wróciła. Podstawy dostałem w liceum konserwacji zabytków, ale zasadniczo jestem samoukiem. Przez krótki czas podpatrywałem warsztat pana Władysława Kozioła, a kiedy przyszedł czas zmian ustrojowych, pomyślałem, że trzeba robić w życiu to, co się naprawdę chce robić. Zasada pracy w tym, co się kocha, rzeczywiście się sprawdziła. Czasem studenci pytają mnie, czy z tego można wyżyć. Bogactwa nie mam, ale jestem szczęśliwym człowiekiem. To nie pieniądze dają szczęście, ale nasze działanie, w którym się sprawdzamy. Po 25 latach pracy wiem jedno: że nie uda mi się zrealizować wszystkiego, co mam w głowie. Ale próbować będę!
– W witrażach jest dusza – mówi pan Sławomir. – Co my po sobie jako pokolenie zostawimy? Górę plastikowych śmieci? Betonowe bloki? Stosy papierów, zadrukowane jakimiś harmonogramami? Jeśli przynajmniej jeden procent z tych ludzi, którzy przychodzą tu popatrzeć czy się uczyć, stwierdzi, że chciałoby to kontynuować, to będę wiedział, żeby było warto. Nie trzymam sztuki i tajemnic dla siebie. Chcę, żeby inni się ode mnie uczyli. Tak doskonali się warsztat i przekazuje rzemiosło następnym pokoleniom. Zależy mi, żeby sztukę witrażu ktoś po mnie kontynuował.