Logo Przewdonik Katolicki

Najbardziej prześladowana mniejszość świata

Marcin Skobrtal
FOT. IKER PASTER/POLARIS IMAGES-EAST NEWS

Spalone wioski i tysiące wypędzonych. To wszystko w kraju rządzonym przez laureatkę Pokojowego Nobla. Sytuację Rohindżów w Mjanmie już otwarcie nazywa się czystką etniczną.

Gdy Europa mierzy się z kryzysem migracyjnym, w Azji rozgrywa się dramat przypominający krwawe wydarzenia z Bałkanów z lat 90. ubiegłego wieku. Podobnie jak wtedy radykalny nacjonalizm odbiera ludziom nie tylko prawa obywatelskie, ale również człowieczeństwo, zmuszając tysiące do ucieczki przed dyskryminacją, prześladowaniami i śmiercią.
 
Szukanie kozła ofiarnego
Mjanma (znana też jako Birma) to państwo położone w Azji Południowo-Wschodniej nad Zatoką Bengalską. Dziewięciu na dziesięciu Birmańczyków to buddyści, ale te proporcje inaczej układają się w stanie Arakan. Jedna trzecia tamtejszych mieszkańców, czyli jakieś 800 tys., to muzułmanie z ludu Rohindża. Uważają się za rdzennych mieszkańców Mjanmy, choć według władz są imigrantami z sąsiedniego Bangladeszu.
W niepodległej Birmie nie byli mile widziani do tego stopnia, że od samego początku, czyli 1948 r., odmawiano im obywatelstwa. Jeszcze gorzej było później. W latach 60. władzę przejęła junta wojskowa. Za wyznacznik tożsamości przyjęła buddyzm. Aby łatwiej rządzić ludźmi, postanowiła wykorzystywać napięcia między mniejszościami. W stanie Arakan było to bardzo łatwe. Z jednej strony jest to bowiem obszar obfitujący w bogactwa naturalne (m.in. gaz ziemny), ale z drugiej teren najbardziej zacofany, co jest przyczyną frustracji tamtejszych mieszkańców. Czerpiąca z bogactw regionu junta postanowiła rozładować napięcie Arakańczyków, podburzając ich przeciwko muzułmańskim sąsiadom.
Buddyści uważają Rohindżów za biedaków, złodziei i terrorystów. To na nich koncentrują swoją nienawiść, bo obwiniają ich za swoją sytuację. Decyzje władz tylko podgrzewają atmosferę. W 1974 r. przyznano Rohindżom dokumenty właściwe nie dla obywateli, ale cudzoziemców. Osiem lat później nie zaliczono ich do grona 135 (!) birmańskich grup etnicznych, pozbawiając możliwości ubiegania się o obywatelstwo. Skutki były opłakane. Rohindżowie stracili prawo do opieki społecznej, byli zmuszani do niewolniczej pracy. Kolejne dekady przyniosły następne represje – utrudnienia w zawieraniu małżeństw, pozbawianie własności, zakaz budowy nowych budynków, niewydawanie noworodkom dokumentów, przymusowa praca, zmuszanie do prostytucji i oczywiście ograniczanie swobód religijnych.
Dyskryminacja Rohindżów zepchnęła ich na margines społeczeństwa. Ci, którzy mogli decydowali się na ucieczkę do sąsiednich państw (mieszka w nich drugie tyle Rohindżów co w Mjanmie, najwięcej w sąsiednim Bangladeszu). Ale ucieczka często wiązała się z ryzykiem gwałtów, tortur lub nawet śmierci ze strony służb bezpieczeństwa. Ponadto władze innych państw niezbyt chętnie przyjmowały takich uchodźców, nawet jeśli Rohindżowie byli ich braćmi w wierze. Nic dziwnego, że w 2013 r. ONZ określiła muzułmanów z Birmy „najbardziej prześladowaną mniejszością na świecie”.
 
Zdławione rebelie
W czasie prześladowań Rohindżowie wielokrotnie podejmowali próby walki. Najpierw, w latach 50., byli to mudżahedini, a 20 lat później mniej lub bardziej radykalne grupy islamistyczne. Wszystkie te rebelie zostały jednak zdławione. Kolejna fala protestów rozpoczęła się w latach 90. Walkę o prawa muzułmanów z Arakanu podjęło kilka organizacji, które połączyły się w działającą w Londynie Narodową Organizację Rohindżów. Jej zbrojnym ramieniem została Armia Narodowa, która dla władz Mjanmy była po prostu ugrupowaniem terrorystycznym.
Paradoksalnie kolejne zaostrzenie sytuacji przyniosła demokratyzacja kraju. W czerwcu 2012 r. w stanie Arakan doszło do zamieszek. Bezpośrednią przyczyną był gwałt dokonany na młodej buddystce przez trzech muzułmanów. Cztery miesiące później rozpoczęły się kolejne rozruchy. Tym razem włączyły się do niej lokalna policja i wojsko, zdecydowanie opowiadając się po stronie większości. Popierali ją także nacjonalistyczni politycy i buddyjscy mnisi. Najbardziej znany z nich to Ashin Wirathu, nazywany wymownie birmańskim Osamą bin Ladenem. Następstwem starć była ucieczka 100 tys. Rohindżów do Bangladeszu. Rozruchy potępili sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon oraz udający się w tym czasie do Birmy jako pierwszy amerykański przywódca prezydent Barack Obama. Na władzach Mjanmy nie zrobiło to żadnego wrażenia. Dowód? Rok i dwa lata później doszło do kolejnych ataków.
 
Taktyka spalonej ziemi
Najnowsze prześladowania związane są z akcją wojska, która rozpoczęła się 25 sierpnia po ataku mało znanego ugrupowania Rohindżów na posterunki policji. W ramach odwetu spalono blisko połowę wiosek zamieszkiwanych przez muzułmanów. Zginęło nawet tysiąc osób. Taktyka spalonej ziemi spowodowała falę ucieczek do Bangladeszu i Tajlandii. W ciągu trzech tygodni swoje domy opuściło 400 tys. muzułmanów. Droga z piekła jest jednak niebezpieczna. Rohindżowie uciekają na prymitywnych łodziach, które często toną. Dodatkowo „stop” wobec kolejnej fali uchodźców powiedziały władze Bangladeszu. W obronie swoich muzułmańskich braci protestowali co prawda Afgańczycy i Pakistańczycy, a sekretarz generalny ONZ Antonio Gutteres nazwał te działania czystką etniczną – to wszystko jednak na nic. Choć państwa zachodnie zażądały zwołania Rady Bezpieczeństwa ONZ, to sprawę zablokowały Chiny, korzystające z birmańskich surowców.
W prześladowaniu Rohindżów wielu komentatorów widzi rozgrywkę polityczną między wojskowymi, którzy niechętnie oddali władzę w kraju, a nowym rządem, który zresztą przez długi czas zdawał się nie widzieć żadnego problemu. Premier Mjanmy Aung San Suu Kyi, dawna przywódczyni opozycji i laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1991 r. („za jej pokojową walkę o demokrację i prawa człowieka”), zajęła stanowisko dopiero 19 września, zaraz po tym, jak na jej głowę spadła fala międzynarodowej krytyki, z wezwaniem do pozbawienia jej Nobla włącznie. W swoim wystąpieniu potępiła działania wojska, ale zrobiła to w sposób bardzo zachowawczy. Zapowiedziała co prawda możliwość powrotu uchodźców do kraju, czego domaga się Bangladesz, ale ich weryfikacja może być niemożliwa z powodu braku dokumentów.
 
Co powie papież
W obronie Rohindżów stanęła za to świeżo wybrana miss kraju Shwe Eain Si, za co pozbawiono ją tytułu. Kolejną osobą, która wstawi się za prześladowanymi muzułmanami będzie zapewne papież Franciszek, który przybędzie do Birmy na przełomie listopada i grudnia. Mówił już o nich podczas modlitwy „Anioł Pański” pod koniec sierpnia. Sprawa jest jednak na tyle delikatna, że pierwszy w dziejach Birmy kardynał Charles Maung Bo odradza Franciszkowi używanie terminu „Rohindża”, by nie drażnić tamtejszych nacjonalistów. Co ciekawe, kard. Bo darzy pełnym zaufaniem premier Aung San Suu Kyi, która jego zdaniem robi wszystko, by zapewnić muzułmańskiej mniejszości poszanowanie należnych jej praw.
Sytuacja, która ma miejsce w Mjanmie przywodzi na myśl ludobójstwo w Rwandzie czy Bośni, które wstrząsnęły światem pod koniec XX wieku. Scenariusz za każdym razem jest taki sam. I choć minione stulecie dostarczyło na to aż nadto dowodów, to ten temat jest dla świata nieodrobioną lekcją. Cały czas są bowiem grupy, które ze względu na swoją inność skazywane są na wykluczenie, a nawet zagładę. Z drugiej strony wciąż są ludzie, którzy pozostają bierni na krzywdę innych tylko dlatego, że są to „obcy”.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki