Polakom nie powinno być trudno zrozumieć Birmańczyków. Łączy nas zadziwiająco dużo. Wyznajemy inną religię, ale podobnie mocno łączymy ją z tożsamością narodową. W Mjanmie próba obrony własnej tożsamości doprowadziła do dramatu.
Rodzenie nienawiści
Birma to państwo uważane przez swoich obywateli za najbardziej buddyjskie na świecie. Jednocześnie jest to kraj z trudną historią z czasów kolonialnych, gdy to przybysze upokarzali miejscowych, zdominowali gospodarkę, administrację, wojsko i policję. Nietrudno znaleźć tu analogię do historii Polski i czasów spędzonych pod zaborami. Łatwo zrozumieć lęk Birmańczyków przed utratą własnego kraju i ziemi. Lęk ten dodatkowo wspomagany jest przez znajdujący się tuż za granicą Bangladesz: jeden z najbardziej przeludnionych krajów świata. Ludzie w Mjanmie w naturalny sposób obawiają się kolejnego zalewu przybyszów – ludzi z obcego kraju, mogących zislamizować ich ziemię i stać się zagrożeniem dla ich tożsamości. Z tej właśnie obawy w Birmie zrodziła się nienawiść. Mimo że po prześladowaniach w latach 60. XX w. muzułmanów w Birmie pozostało niewielu, a organizacje muzułmańskie są tam słabe.
W czasie przeszłym
Muzułmańska mniejszość w Mjanmie, nazywana Rohindżami, stanowi zaledwie kilka procent ludności. Nie zintegrowała się ze społeczeństwem birmańskim, zatem choć żyje od pokoleń w tym kraju, nadal uważana jest za nielegalnych imigrantów. Jej członkowie nie mają obywatelstwa i pozbawieni są większości praw obywatelskich. Nie mogą głosować. Mają ograniczoną swobodę poruszania się, ograniczony dostęp do opieki zdrowotnej, rynku pracy i do edukacji. Żyją w ubóstwie. I w zasadzie wszystko to powinno być już pisane w czasie przeszłym. W Birmie do głosu doszli bowiem radykalni nacjonaliści, którzy wykorzystując lęki religijnego, buddyjskiego społeczeństwa przed islamizacją, postanowili w sposób ostateczny rozwiązać „kwestię Rohindżów”. Rozwiązują ją siłą.
Ogień i gwałt
Dziś zdjęcia satelitarne pokazują spalone domy i meczety Rohindżów, wyraźnie kontrastujące ze spokojem leżących tuż obok bajkowych wsi „muslim free”. Armia birmańska podjęła zaplanowaną i systematyczną akcję pozbywania się obcych. Pali kolejne wsie. Masowo morduje ludzi. Części z nich udaje się uciec, zanim ktoś strzeli im w plecy. Starzy i chorzy zwykle giną w płomieniach. Armia używa również min i stosuje tortury. Jedną z jej najpowszechniejszych broni są gwałty. Lekarze z ONZ alarmują, że opatrywane przez nich kobiety mają obrażenia charakterystyczne dla brutalnych napaści seksualnych. Jedna z dziewcząt, której udało się uciec z Birmy, opowiada o masowym gwałcie, dokonanym przez żołnierzy na całej klasie osiemnastolatek, zatrzymanych w drodze do szkoły. Gwałty nie omijają również kobiet w zaawansowanej ciąży. Gwałcone kobiety, które straciły mężów, opuszczane są przez rodziny. Wiele dzieci ginie bez śladu.
Nie do raju
W tej chwili z Mjanmy do sąsiedniego Bangladeszu uciekło już około miliona Rohindżów, którzy wędrują pieszo wiele kilometrów, dźwigając to, co udało im się ocalić z dobytku. W koszach ma ramionach noszą dzieci, a starców i chorych – na krzesłach. Wielu z nich jest rannych, wszyscy wycieńczeni i głodni.
– W ciągu ostatniego miesiąca nie mogliśmy wyjść z domu, bo armia dokonywała grabieży – opowiadał dziennikarzom agencji Reutersa 29-letni Mohammad. – Zaczęli ostrzał wioski. Uciekliśmy więc do innej. Z dnia na dzień sytuacja się pogarszała, więc zaczęliśmy się kierować w stronę Bangladeszu. Zanim ruszyliśmy w drogę, wróciłem, żeby zobaczyć mój dom. Cała wioska została spalona.
Droga z Birmy do Bangladeszu jest nie tylko wycieńczająca, ale i niebezpieczna. Wymaga między innymi przeprawy przez rzekę graniczną. Zdarza się, że łodzie, którymi płyną uchodźcy, przewracają się i toną na skutek przepełnienia. Ciał dziesiątek ludzi nikt nie jest w stanie wydobyć, a rzeka staje się cmentarzyskiem dla muzułmańskich uchodźców. W Bangladeszu nie czeka na nich lepsze życie: kraj jest na to zbyt biedny i zbyt przeludniony. Tam jednak Rohindżowie mogą ocalić życie.