W poniedziałek 1 lutego, jeszcze w godzinach nocnych, władzę w Birmie (Mjanma) przejęło wojsko, tłumacząc swoją akcję zagrożeniem suwerenności kraju oraz jedności narodowej. Taka sytuacja upoważnia, a wręcz obliguje birmańską armię do przejęcia rządów na podstawie artykułu 417 konstytucji. Pucz nastąpił więc legalnie – tak przynajmniej twierdzą sami tworzący juntę generałowie.
Pucz za plecami gimnastyczki
W rzeczywistości birmańska soldateska przypomina przysłowiowego szachistę, który niezadowolony z wyniku rozegranej partii, nagłym ruchem przewraca stolik z szachownicą. Co więcej, przewraca go bynajmniej nie po ogłoszeniu przegranej, lecz w ostatniej chwili przed kolejną rozgrywką. Wybory powszechne, które odbyły się w listopadzie ubiegłego roku, w zdecydowany sposób wygrała Narodowa Liga dla Demokracji (NLD), wraz z jej liderką Aung San Suu Kyi. Popierająca armię Unia Solidarności i Rozwoju (USDP), która zdobyła zaledwie kilka procent głosów, zaakceptowała ten stan rzeczy. Wyłoniono listę deputowanych do parlamentu, zaś w rzeczony poniedziałek obie izby miały zainaugurować swoje kadencje. Już nie zainaugurują.
Przewrót wyraźnie zaskoczył Birmańczyków, i to nie tylko zwolenników NLD. Prezentowany na kanale YouTube filmik pokazuje nauczycielkę fitness, która w centrum stołecznego miasta Naypyidaw, jak co dzień, nagrywa lekcję gimnastyki dla tysięcy szykujących się do pracy, zwyczajnych obywateli, nie widząc jak za jej plecami podjeżdżają pod ośrodek rządowy pojazdy puczystów.
Trudno jednym słowem opisać ustrój Birmy. Partię NLD można by nazwać opozycyjną, gdyby nie fakt, że rządziła krajem już od pięciu lat. Suu Kyi – w 1991 r. laureatka Pokojowej Nagrody Nobla – pełniła od tego czasu urząd premiera, z tą partią związany był także prezydent. Jednak NLD nie sposób było także nazwać partią rządzącą – a przynajmniej rządzącą w pełni – gdyż i przed puczem karty rozdawało jednak wojsko. Konstytucja tego kraju, uchwalona w latach 90., zapewnia progeneralskiemu stronnictwu jedną czwartą miejsc w parlamencie, plus oczywiście to, co USDP zdoła wywalczyć w wolnej rozgrywce wyborczej. Razem dawało to już sporą siłę. Sytuacja przypominała trochę nasz kontraktowy Sejm z 1989 r.
Buddyzm, nacjonalizm, izolacja
Rządy soldateski to dla Birmy nie nowina, gdyż kraj ten, począwszy od zarania niepodległości w 1948 r., właściwie mało zaznał lat rządów, które by nie były wojskową dyktaturą. Armia dokonywała tutaj kilku przewrotów: najpierw w 1958 r., potem w 1962 – ten był najdłuższy oraz najtrwalszy w skutkach, gdyż ustanowiona wtedy junta rządziła aż do późnych lat 90. Wybory z 1988 r., wygrane w cuglach przez demokratyczny blok pani Suu Kyi, były tylko epizodem, jako że już rok później generalicja z powrotem śrubę przykręciła, przywracając rządy wojskowe, zaś liderkę opozycji umieszczając w areszcie domowym. Odtąd Suu Kyi prawie bez przerwy przebywała pod kluczem, w czym władzom nie przeszkodziło nawet przyznanie jej Nagrody Nobla.
Czasem na kolejny oddech okazał się rok 2016, kiedy to na skutek kolejnej już liberalizacji znowu wygrała NLD, a pani Suu Kyi stanęła na czele rządu. Demokratyczne przemiany uwieńczyła w 2017 r. wizyta papieża Franciszka. Ten etap historii Birmy zakończył się właśnie 1 lutego.
Podana wyżej w skrócie najnowsza historia tego kraju może wyglądać na prosty schemat: demokratyczny naród walczący z dławiącą wolność juntą. Ale rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana.
Historię Birmy ostatnich dwóch stuleci kształtują trzy czynniki: buddyzm, nacjonalizm oraz skłonność do izolacji. Buddyzm jest religią zdecydowanej większości obywateli, religią, która panuje tutaj od tysiącleci i która przenika wszystkie dziedziny zbiorowego życia. Slogan, z którym Suu Kyi kilkakrotnie startowała do zwycięskich wyborów: „Jeśli ktoś ma świadomość różnicy między dobrem i złem, ale nie broni prawdy, staje się bezużyteczny” – również jest żywcem wzięty ze skarbca tradycji oraz etyki buddyjskiej. Jakkolwiek by to dziwnie brzmiało, buddyjskimi hasłami posługiwały się także rządzące Birmą ekipy generałów.
Nacjonalizm jest pochodną politycznych klęsk, jakich Birmańczycy doznawali w XIX w. w starciu z Brytyjczykami. Birma ma długie tradycje państwowości – kilkakrotnie bywała królestwem, także z ambicjami imperialnymi, na skalę południowowschodniej Azji. W królestwach tych kwitła wysoka cywilizacja, o której świadczą chociażby największe na świecie ruiny miasta Pagan, budzącego zachwyt europejskich turystów. Nie ocaliło to kraju przed ulegnięciem technologicznej przewadze Wielkiej Brytanii: Birma, po trzech przegranych wojnach, stała się zwykłą kolonialną prowincją. Do ponownego wybicia się na niepodległość dążyli wychowani na brytyjskich uniwersytetach studenci oraz inteligencja, dumna z własnej tożsamości i historii, ale i upokorzona stanem zależności.
Ale to ostatecznie nie inteligentom kraj zawdzięcza ową niepodległość, ale generałom. Stało się to właściwie przypadkiem. W II wojnie światowej Birmę okupowali Japończycy, których biali angielscy władcy nie byli w stanie wypędzić sami, powołali więc w tym celu etniczną birmańską armię. Na bitewnych polach nie wykazała się ona oszałamiającymi sukcesami, na tyle jednak zaznaczyła swoją obecność, że po zwycięstwie nad państwami Osi Anglicy uznali, że nie wypada się nie odwdzięczyć, i z kraju się wycofali. Birmańczykom po 1945 r. lepiej się powiodło niż nam!
Stąd wzięła się specyficzna rola wojska w politycznej strukturze kraju. Kolejni dyktatorzy w pagonach kreowali się na duchowych następców wielkich birmańskich królów. Generałem był również Aung San, zwany „ojcem niepodległości”, który też – tym razem bezdyskusyjnie – był rodzonym ojcem Suu Kyi. Dlatego wielu Birmańczyków traktuje panią premier, liderkę obozu demokratów, jak niekoronowaną królową.
Przyczyn izolacjonizmu jest kilka, ale pierwszą (i chyba najważniejszą) jest hermetyzm buddyjskiej nauki, która, jak powiedziałem, głęboko wniknęła w serca Birmańczyków. Z tego powodu w XIX w. upadający kraj dystansował się od wpływów angielskich oraz od przybywających doń coraz liczniej Chińczyków oraz Hindusów. Izolacjonistyczna mentalność kierowała też generałem Ne Winem, który w 1962 r. objął władzę na drodze przewrotu. „Birmańska droga”, przez prawie 30 lat dyktowana na modłę wojskowych rozkazów, strąciła ten kraj do poziomu jednego z najbiedniejszych państw Azji. Paradoksalnie do izolacji Birmy przyczyniła się nawet Suu Kyi, wzywając Zachód do bojkotu reżimu – co w efekcie odbiło się tylko na rosnącej zależności Birmy od Chin.
Wyzwanie dla nas wszystkich
Jedynie ostatnie lata były niespotykanym w historii kraju okresem prosperity. Istnieje jednak poważne ryzyko, że ten jasny etap gospodarczej i społecznej historii kraju również zakończył się 1 lutego.
Birma, zgodnie ze swoją izolacjonistyczną doktryną, od lat próbuje utrzymać stan równowagi między Zachodem, Chinami a Rosją. Jednak niezależnie od woli generałów to właśnie Chiny zdają się głównym beneficjentem ostatnich wydarzeń. Kto wie nawet, czy to nie Pekin inspirował zamach stanu? Znamienny jest jego czas: to przecież pierwszy na świecie antydemokratyczny pucz po objęciu rządów przez Joe Bidena. Nowy prezydent bierze na siebie odpowiedzialność za rosnący konflikt USA z Chinami, przedstawia się nadto jako obrońca demokratycznych swobód na całym świecie. Jeśli birmańska awantura miałaby skończyć się na amerykańskim pokrzykiwaniu, Chińczycy mogliby sobie pogratulować: oto Zachód stracił kolejny azjatycki przyczółek. Zdaje sobie z tego sprawę prezydent USA, który w zdecydowany sposób zapowiedział, że nie pozwoli na ekspansję Państwa Środka w krajach uważanych za strefę wpływów Ameryki.
Sytuacja w Birmie jest także wyzwaniem nie tylko dla polityków, ale i dla nas wszystkich. Kolesnikowa na Białorusi, Nawalny w Rosji – teraz do światowej galerii więźniów politycznych, którym ich własny naród powierzył mandat zaufania, a którzy trafili za kraty wyłącznie z powodu brutalnej przemocy, przybyła pani Suu Kyi. Wielcy tego świata coraz śmielej i coraz bezczelniej pokazują, że w polityce liczy się siła, a nie zasady. Niebawem za ich przykładem pójdą kolejni. Tak długo, jak długo będziemy im na to pozwalać.