Tak się składa, że Tadeusz Żytkiewicz był sławny. Napisały o jego śmierci gazety i portale. Nie z tego, co robił wspaniale – uczył historii, większą część życia w Liceum im. Stanisława Wyspiańskiego w Warszawie. Był sławny jako pacjent Zbigniewa Religi, pierwszy człowiek, któremu w 1987 r. przeszczepiono serce. Przeżył swego lekarza.
Ja myślę o nim jako o nauczycielu. Zaważył na moim życiu. Jako młody człowiek wahałem się – fascynował mnie choćby świat teatru. Kiedy poszedłem w 1978 r. do liceum, jego prawie akademickie zajęcia powaliły mnie na kolana. To on przygotował mnie do olimpiady historycznej, jeszcze w trzeciej klasie zostałem laureatem. To zdecydowało o wyborze studiów. Do dziś pamiętam, jak „przerobił” ze mną dokument, który zadano mi na olimpiadzie – tekst paktu Majski-Sikorski.
Przy okazji tej pośmiertnej wdzięczności myślę o fenomenie mojej szkoły. „Wyspiański” był jak inne ówczesne licea – my odczuwaliśmy dystans wobec naszych nauczycieli, nie przyszło nam do głowy zawracać im głowy w pokoju nauczycielskim. Moja szkoła była na dokładkę jedną z bardziej wymagających na Pradze Południe. Tych, co sobie nie radzili, odsyłano do szkół „dla słabszych”.
A jednak, kiedy po kilku miesiącach pierwszej klasy uznałem, że wolę klasę biologiczno-chemiczną niż humanistyczną, bo tam miałem kolegów, czarująca wicedyrektorka Teresa Nowak (już nie żyje) zgodziła się. Bo uważała za ważniejsze, żebym się dobrze czuł. Potem tolerowano, że wlokłem się w ogonie, gdy chodzi o przedmioty ścisłe, bo widziano, że jestem humanistą. Szkoła tradycyjna i surowa może być szkołą racjonalną i życzliwą uczniom.
Pan Żytkiewicz już mnie wtedy formalnie nie uczył. Ale pracował ze mną na kółku, które traktowałem jak siódmy krąg wtajemniczenia. Na dokładkę to był PRL. Przeszedłem w tej szkole karnawał „Solidarności” i początek stanu wojennego. Szkoła robiła tyle, ile musiała, ale kiedy pokłóciłem się o ocenę reżimu, najpierw z wojskowym komisarzem na zebraniu, a potem z partyjnym dyrektorem Szeptyckim na lekcji PNOS, nie spadł mi włos z głowy. Nie twierdzę, że tak było wszędzie, znam przykłady nadgorliwych dyrektorów i nauczycieli z tamtych czasów. Ale w „Wyspiańskim” było tak właśnie. Żegnano mnie nagrodą za olimpiadę – w czerwcu 1982.
Ile my zawdzięczamy tamtym nauczycielom – powściągliwym, czasem lekko autorytarnym! Sam pan Żytkiewicz należał do PZPR. Kiedy chodziłem do niego do domu, bo na końcu już tam ze mną samym pracował, czasami pozwalał sobie na dystansowanie się od mojego rewolucyjnego zapału, w imię geopolitycznego pragmatyzmu. Nigdy niczego mi nie narzucał. Nie był zresztą nawet wylewny, po prostu spełniał swój obowiązek. Lepiej niż ktokolwiek inny. Wypełniał też podstawowy obowiązek Polaka. Na Powązkach spotkałem dawną koleżankę, którą uczył cały czas, w klasie humanistycznej. Wspomniała, że nie ukrywał prawdy o Katyniu. Też tak to pamiętam, unikał egzaltacji, ale nie kłamał.
Miał świecki pogrzeb, co mnie zaskoczyło, bo nawet wielu ówczesnych partyjnych odchodzi w asyście księdza. A przecież jego wnuczka w pogrzebowym przemówieniu snuła wizję, jak to teraz zmarła wcześniej żona woła go na zupę, jak gra w brydża ze zmarłym matematykiem Bogdanem Jałochą (też charyzmatyczną postacią tej szkoły), jak idzie na ryby z profesorem Religą. Tak może wyglądać jego niebo. Nic nie wiem o Bożych wyrokach, ale pozwólcie, że będę w to wierzył.