Logo Przewdonik Katolicki

Dziennikarz: zawód ginący

Jacek Borkowicz

Lato 1989 roku było gorące, dosłownie i w przenośni. Późnym wieczorem na pustym już korytarzu redakcji „Gazety Wyborczej” pojawił się niezapowiedziany gość. Akurat miałem dyżur, więc trafił na mnie.

Czesław Okińczyc, młody prawnik z Wilna. Przyjechał, bo chce nam opowiedzieć, jak żyje się Polakom na Litwie. Skrzyknąłem paru kolegów, jakich jeszcze dało się uchwycić w redakcji. Na koniec rozmowy Okińczyc zapytał, czy nie dałoby się dlań zdobyć maszyny do pisania. Polacy w Wilnie potrzebują swojej gazety, biuletynu chociażby – ale nie mają go czym pisać. W odruchu serca podarowaliśmy mu jakiś wiekowy rupieć, który, chyba nikomu niepotrzebny, walał się w szafce między papierami.

Nazajutrz ten sam korytarz – i tak za dnia pełen ruchu – rozbrzmiewał gniewem Kazimierza Dziewanowskiego. Patriarcha polskiego dziennikarstwa nie zachowywał się tym razem jak patriarcha, „najgorsze wyrazy powtarzał po kilka razy” (cytuję za Boyem). Ktoś ukradł mu maszynę! Skruszeni przyznaliśmy, że jego osobista własność właśnie wzbogaciła stan posiadania polskiej mniejszości na Litwie. Dziewanowski, wielki społecznik, zagryzł zęby. Skoro tak, niech im się przyda.

Dziś taka historia nie mogłaby się wydarzyć. Komu potrzebna jest maszyna do pisania? Chyba tylko kolekcjonerom. A już na pewno nie dziennikarzom, nawet tym oldskulowym. Chodzi jednak o coś więcej. Okińczyc, który istotnie okazał się pierwszym organizatorem polskiej mniejszości na Litwie, dzisiaj nie miałby czego szukać w żadnej z wielkich redakcji – jeśli przyszedłby niezapowiedziany. Swoje starania zakończyłby na poziomie portierni.

Mam dziwne przeczucie, że oba wzmiankowane zjawiska są ze sobą powiązane. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza techniki medialnej komunikacji niesamowicie się rozwinęły. Ale jednocześnie, jakby w odwrotnej proporcji, wzrosły zapory oddzielające pracowników dziennikarskiego „mainstreamu” od codziennego życia. Dawniej może nie każdy dziennikarz był Dziewanowskim, ale każdy przynajmniej wiedział, że jego powinnością jest stały kontakt ze zwyczajnym, żywym człowiekiem. Dziś robi się wszystko, aby go od tego człowieka odgrodzić. Po co on nam, skoro pod ręką mamy świetne serwisy internetowe?

I nie jest to winą dziennikarzy. Ci, przynajmniej w większości, wykonują swój zawód najlepiej jak potrafią. Chcą być rzetelni i prawdomówni, chcą, by ich praca była pulsem życia społeczeństwa. Cóż z tego, skoro bronią im tego ich pracodawcy? Dla anonimowych szefów medialnych korporacji dziennikarz społecznik to przeżytek, niepotrzebny, a nawet szkodliwy. W ich oczach dziennikarz ma dostarczać masom komercyjny „produkt” w postaci lekkostrawnej papki dla gawiedzi. Ale tak naprawdę – to już nie jest dziennikarstwo.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki