Któregoś listopada 1991 r. wspiąłem się obskurnymi schodami na drugie piętro stojącego do dziś wyjątkowo szpetnego gmachu przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie. Mieściła się tam redakcja nieistniejącej dziś gazety „Życie Warszawy”. W tym miesiącu mija 30 lat mojej pracy dziennikarskiej. Wcześniej zdarzało mi się pisać do prasy podziemnej, ale trudno to nazwać prawdziwym dziennikarstwem.
Z okazji tego trzydziestolecia „Plus Minus” zrobił ze mną nawet wywiad, w którym byłem pytany głównie o anegdoty. Ale to nasuwający się czas bilansów. Raz na 30 lat można.
W tej mojej pierwszej redakcji przez pierwsze pół roku pisaliśmy na maszynach, a raz zdarzyło mi się nawet zejść do drukarni, gdzie pośród oparów ołowiu i alkoholu drukarze składali nasze wypociny. Pracowałem początkowo jako swoisty desant. Grupa młodzieży, przyjętej do pracy przez nowe, już solidarnościowe kierownictwo gazety, pośród wystraszonych, ale i niechętnych redaktorów z minionych czasów. Spędzaliśmy w pracy po 12 godzin na dobę – w redakcji, w Sejmie, w siedzibie rządu, na rozlicznych konferencjach prasowych, bo choć pierwszy swój tekst popełniłem o jesiennych mrozach i roztopach, szybko zająłem się polityką.
Uważałem to za misję. Tyle że traktowaliśmy ją, ja i moi koledzy, trochę inaczej niż w mediach dzisiejszych, w każdym razie ich przeważającej części. Marzyliśmy o tym, aby informować, ustalać prawdę, dokopywać się jej. Dopiero w drugiej kolejności, choć pierwszy komentarz napisałem już kilka miesięcy później, chcieliśmy narzucać publice swoje emocje, głosić swoje prawdy.
W 1996 r. odszedłem jednego dnia wraz z grupą kolegów z „Życia Warszawy”, bo postrzegaliśmy nowego właściciela jako sojusznika SLD, który wtedy skupił w swoich rękach pełnię władzy. Naraziliśmy się tym ludziom tekstami o aferach. Ale w 1998 r. rozstałem się z częścią swoich przyjaciół. Już w szczuplejszym gronie, porzuciłem kolejną swoją redakcję, „Życie”. Poszło o tekst demaskujący jednego z dygnitarzy AWS. Nasi szefowie uważali, że powinniśmy ułatwiać nowej, prawicowej władzy życie. A my, że nie, że trzeba patrzeć na ręce wszystkim. W czasach mediów tożsamościowych to brzmi jak bajka o żelaznym wilku.
Ja sam popełniłem wiele błędów, tak w mediach symetrystyczno-informacyjnych, jak i tych tożsamościowych. Dziś mam poczucie, że mój zawód się kończy. Agonia potrwa jeszcze trochę lat. Ale wykańcza nas nie tylko polityczna polaryzacja, którą coraz lepiej obsługują emocjonalne wpisy własne ludzi w internecie, ale i rewolucja samego systemu komunikowania się. Podobno w niektórych portalach krótkie newsy wstawia już sztuczna inteligencja. A jeśli robią to tzw. media workerzy, w niewielkim stopniu przypominają oni nas w momencie startu. Choć wciąż widzę w różnych miejscach świetnych młodych ludzi z temperamentem dziennikarskim. I bardzo im współczuję.
Po co dziś komu doświadczony dziennikarz? Może się dzielić opiniami, ale wiedza, dobra pamięć coraz mniej jest w cenie. Czasem bywa obciążeniem, drażni, i to przede wszystkim „swoich”, którzy wolą zgrane chóry. Czytelnicy nie pamiętają, co było wczoraj. A raczej nie chcą pamiętać. Krzewią się fejki. Łatwiej napisać coś niesprawdzonego w sieci, papier jednak zobowiązywał. Kto będzie dochodził prawdy na tak rozproszonym rynku medialnym?
Wiele widziałem, poznałem ciekawych ludzi, ale nie będę udawał, że te zmiany mnie cieszą. Jeszcze raz powtarzam: współczuję młodym. Społeczeństwo bez realnej medialnej kontroli, pośród zalewu twierdzeń nieprawdziwych i wątpliwych tylko przebranych za informacje, nie będzie lepsze.