Logo Przewdonik Katolicki

Po co dziś komu doświadczony dziennikarz?

Piotr Zaremba
fot. Magdalena Bartkiewicz

Społeczeństwo bez realnej medialnej kontroli, pośród zalewu nieprawdziwych informacji, nie będzie lepsze.

Któregoś listopada 1991 r. wspiąłem się obskurnymi schodami na drugie piętro stojącego do dziś wyjątkowo szpetnego gmachu przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie. Mieściła się tam redakcja nieistniejącej dziś gazety „Życie Warszawy”. W tym miesiącu mija 30 lat mojej pracy dziennikarskiej. Wcześniej zdarzało mi się pisać do prasy podziemnej, ale trudno to nazwać prawdziwym dziennikarstwem.
Z okazji tego trzydziestolecia „Plus Minus” zrobił ze mną nawet wywiad, w którym  byłem pytany głównie o anegdoty. Ale to nasuwający się czas bilansów. Raz na 30 lat można.
W tej mojej pierwszej redakcji przez pierwsze pół roku pisaliśmy na maszynach, a raz zdarzyło mi się nawet zejść do  drukarni, gdzie pośród oparów ołowiu i alkoholu drukarze składali nasze wypociny. Pracowałem początkowo jako swoisty desant. Grupa młodzieży, przyjętej do pracy przez nowe, już solidarnościowe kierownictwo gazety, pośród wystraszonych, ale i niechętnych redaktorów z minionych czasów. Spędzaliśmy w pracy po 12 godzin na dobę – w redakcji, w Sejmie, w siedzibie rządu, na rozlicznych konferencjach prasowych, bo choć pierwszy swój tekst popełniłem o jesiennych mrozach i roztopach, szybko zająłem się polityką.
Uważałem to za misję. Tyle że traktowaliśmy ją, ja i moi koledzy, trochę inaczej niż w mediach dzisiejszych, w każdym razie ich przeważającej części. Marzyliśmy o tym, aby informować, ustalać prawdę, dokopywać się jej. Dopiero w drugiej kolejności, choć pierwszy komentarz napisałem już kilka miesięcy później, chcieliśmy narzucać publice swoje emocje, głosić swoje prawdy.
W 1996 r. odszedłem jednego dnia wraz z grupą kolegów z „Życia Warszawy”, bo postrzegaliśmy nowego właściciela jako sojusznika SLD, który wtedy skupił w swoich rękach pełnię władzy. Naraziliśmy się tym ludziom tekstami o aferach. Ale w 1998 r. rozstałem się z częścią swoich przyjaciół. Już w szczuplejszym gronie, porzuciłem kolejną swoją redakcję, „Życie”. Poszło o tekst demaskujący jednego z dygnitarzy AWS. Nasi szefowie uważali, że powinniśmy ułatwiać nowej, prawicowej władzy życie. A my, że nie, że trzeba patrzeć na ręce wszystkim. W czasach mediów tożsamościowych to brzmi jak bajka o żelaznym wilku.
Ja sam popełniłem wiele błędów, tak w mediach symetrystyczno-informacyjnych, jak i tych tożsamościowych. Dziś mam poczucie, że mój zawód się kończy. Agonia potrwa jeszcze trochę lat. Ale wykańcza nas nie tylko polityczna polaryzacja, którą coraz lepiej obsługują emocjonalne wpisy własne ludzi w internecie, ale i rewolucja samego systemu komunikowania się. Podobno w niektórych portalach krótkie newsy wstawia już sztuczna inteligencja. A jeśli robią to tzw. media workerzy, w niewielkim stopniu przypominają oni nas w momencie startu. Choć wciąż widzę w różnych miejscach świetnych młodych ludzi z temperamentem dziennikarskim. I bardzo im współczuję.
Po co dziś komu doświadczony dziennikarz? Może się dzielić opiniami, ale wiedza, dobra pamięć coraz mniej jest w cenie. Czasem bywa obciążeniem, drażni, i to przede wszystkim „swoich”, którzy wolą zgrane chóry. Czytelnicy nie pamiętają, co było wczoraj. A raczej nie chcą pamiętać. Krzewią się fejki. Łatwiej napisać coś niesprawdzonego w sieci, papier jednak zobowiązywał. Kto będzie dochodził prawdy na tak rozproszonym rynku medialnym?
Wiele widziałem, poznałem ciekawych ludzi, ale nie będę udawał, że te zmiany mnie cieszą. Jeszcze raz powtarzam: współczuję młodym. Społeczeństwo bez realnej medialnej kontroli, pośród zalewu twierdzeń nieprawdziwych i wątpliwych tylko przebranych za informacje, nie będzie lepsze.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki