Logo Przewdonik Katolicki

Bohaterski skoczek

Marzena Gursztyn

Rozbawieni gestapowcy wrzucili do celi zakrwawione ubrania ofiar z egzekucji i nakazali się przebrać. Stanisław Marusarz dał hasło: „Uciekamy”. Nie było czasu na korzystanie z liny, więc wyskoczył przez okno.

Rok 1938 był dla Stanisława Marusarza bardzo szczęśliwy. Na zimowych igrzyskach olimpijskich w Lahti zajął drugie miejsce. Tak naprawdę to on oddał najdłuższy skok i był faktycznym mistrzem olimpijskim, ale tendencyjność jednego z sędziów sprawiła, że przegrał z konkurentem o 0,3 punktu. Rywal chciał mu oddać mistrzowski puchar, którego Marusarz ostatecznie nie przyjął, toteż działacze z Finlandii i Norwegii przyznali mu za to tytuł moralnego zwycięzcy, a rodacy w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” tytuł sportowca roku. W nagrodę od państwa otrzymał też posadę dzierżawcy schroniska na Hali Pysznej. Wtedy rozpoczął przeprowadzanie ludzi przez zieloną granicę. Pierwszymi osobami byli polscy wywiadowcy, którzy przekradali się na teren zajętej przez Niemców Słowacji.
1 września 1939 r. zastał Stanisława właśnie w dzierżawionym schronisku. Spakował plecak i wyruszył w stronę Nowego Targu, chcąc wstąpić do wojska. Droga była jednak już odcięta, toteż wrócił do Zakopanego po prowiant i postanowił ukryć się w górach: „Takich jak ja było zresztą więcej. Wszyscy chowali się przed wszystkimi – zdezorientowani i zupełnie zagubieni w domysłach. Każdy miał na swoim koncie coś, za co Niemcy częstowali kulą”. Po dwóch tygodniach siostra przyniosła mu wiadomość, że do domu Marusarzów zaglądają Niemcy. Stanisław musiał więc pozostać w schronisku.
 
Wszystkie drogi prowadzą do Budapesztu
W taki sposób znane przysłowie parafrazowali przemytnicy i kurierzy, który we współpracy ze Słowakami bardzo szybko stworzyli prężnie działającą siatkę. W Budapeszcie bowiem znajdował się ważny węzeł polskiego ruchu oporu i punkty przerzutowe do Francji.
Sąsiad z innego schroniska, Józef Berestko, bez zbędnych ceregieli zaproponował Marusarzowi przerzucanie ludzi przez granicę. Zaangażowała się w to cała rodzina: Staszek i Janek przeprowadzali ludzi, a Zosia, Brońcia i Helenka zostały łączniczkami. Były to dopiero początki organizowania ruchu oporu, toteż oprócz zmienianego od czasu do czasu hasła nie zachowywano innych środków ostrożności. Marusarz wspominał po wojnie, że cudem było, iż przez te wszystkie miesiące nie przyplątali się żadni niemieccy konfidenci. Sytuacja wydawała się na tyle spokojna, że na zimę postanowił zejść do Zakopanego i nie rzucając się nikomu w oczy, spędzić ją w domowych pieleszach.
„Pewnego dnia w grudniu przed południem (...) wiugawica, że świata nie widać w biały dzień, a tu ktoś się dobija do drzwi. (...) Nie miałem żadnych podstaw, żeby uwierzyć w szczere intencje przybysza, ale nalegał, prosił, tłumaczył, że jest zagrożony aresztowaniem i musi uciekać”. Postanowił pomóc. Po podróży saniami i wędrówce przez Halę Ornak Marusarz i jego podopieczni – bo okazało się, że było ich trzech – byli kompletnie przemoczeni, zziębnięci i ledwie żywi, doczłapali w pobliże schroniska. Stanęli jak wryci. We wszystkich oknach paliły się światła.
Marusarz ostrożnie otworzył drzwi i zakradł się do kuchni. Zdumiony zobaczył, że młodsze siostry Bronka i Helka przygotowują kolację. Kiedy go zauważyły, wpadły w zakłopotanie. Przeniósł wzrok na dalszą część mieszkania i zobaczył dosłownie gromadę mężczyzn, którzy śmiali się i żartowali jakby byli na szkolnej wycieczce. Porachował ich szybko: trzydziestu czterech, a do tego trzech w lesie. Wypoczęci i posileni wędrowcy o drugiej w nocy ruszyli w stronę słowackiej granicy. Jak na złość akurat przestało padać. Dzielne kobiety nadludzkim wysiłkiem za pomocą wielkich mioteł z gałęzi musiały zatrzeć ślady na trasie trzech kilometrów! Oficerowie szybko dotarli do Francji, skąd lekkomyślnie przysłali kartkę z podziękowaniami. Ta stanowiła ewidentny dowód dla Gestapo. Marusarz był „spalony”.
 
Stary znajomy
W styczniu 1940 r. dotarł do Budapesztu i tu „formalnie” został mianowany kurierem. Otrzymał pseudonim „Przestalski” i od tego czasu miał przewozić również ważne dokumenty. Marusarz odpoczywał zawsze u znajomego w Trzech Studniach. Tym razem też już zbliżał się do celu, kiedy usłyszał: „Ruki hore!” Dookoła niego, z wycelowaną bronią jak spod ziemi wyrosło pięciu żandarmów. Odprowadzony na posterunek rozpromienił się, bowiem za biurkiem komendanta zobaczył znajomego skoczka z reprezentacji Słowacji. Był przekonany, że po krótkiej rozmowie zostanie zwolniony. Niestety stary znajomy okazał się lojalnym kolaborantem i wygłosił ironicznym tonem zarozumiałe przemówienie. – Powiem ci jeszcze, że dostanę za ciebie od Hitlera Żelazny Krzyż – zakończył. – Chyba na cmentarzu – odpyskował Marusarz i rzeczywiście nie minął się z prawdą, bo niedługo potem komendant został zastrzelony przez rodzimych partyzantów za nadgorliwą służbę.
Tymczasem sytuacja Marusarza wyglądała kiepsko: nie dano mu jeść ani pić, żeby osłabł, a do pilnowania przydzielono aż trzech żandarmów. Zamiast spać, zastanawiał się jakby tu uciec. Zaintrygowało go okno ze szprosami ustawionymi tak, że gdyby dobrze wycelował skok, mógłby „szczupakiem” prześliznąć się przez otwór. Po pobudce zapytał zatem Słowaków czy może przymierzyć jeden z hełmów stojących na szafie. – Sakra, wy chcecie uciekać - zreflektował się żandarm i wyjął z kabury pistolet. Marusarz słysząc już, że komendant dzwoni po samochód, który miał go odwieźć na Gestapo do Popradu, postanowił zaryzykować życiem, byle tylko nie wpaść w ręce Niemców. Złapał z łóżka materac i zakręcił nim młynka, przewracając żandarmów. Zrobił dwa kroki i już szybował z drugiego piętra przez okno. Spadł na stertę desek, które lekko zamortyzowały upadek. Podniósł się natychmiast i z twarz zalaną krwią popędził przez główną uliczkę w stronę lasu. Uciekał bez wytchnienia przez kilka godzin, trasami trudnymi nawet dla najwytrwalszych wędrowców. Wiedział, że pogoń ma zawsze doskonałych narciarzy i wyborowych strzelców. W Vychodnej u znajomego Słowaka otrzymał pomoc i narty. Dotarł szybko do Zakopanego, a po kilku dniach meldował się na powrót w Budapeszcie, skąd po kilkunastu dniach wracał z kolejnymi zadaniami do okupowanego kraju.
 
Niesportowe zachowania
Niestety tym razem zaraz po przekroczeniu słowackiej granicy wpadł na patrol. Kiedy znalazł się przed osławioną willą „Palace” w Zakopanem, czekał już na niego komitet powitalny. „Uczniowie Himmlera przyjęli mnie w sposób właściwy «kulturtaegerom» czystej rasy. Równocześnie z ordynarnymi wyzwiskami już podczas wysiadania z samochodu rozpoczęło się bicie po twarzy i kopanie”. Stanisław Marusarz nigdy nie robił z siebie bohatera. Wspominał swój lęk przed kolejnymi torturami i niepewność. I zwykły ludzki strach przed bólem.
Pierwsze przesłuchanie wiązało się z makabrycznym odkryciem: zarządzającym placówką gestapowcem był znany z okrucieństwa, słynny niegdysiejszy bokser Paul Nanen. Na zmianę kuszony propozycjami i katowany, Marusarz milczał przez dwa tygodnie albo powtarzał, że nic nie wie. Pewnego ranka przez okno łazienki zauważył swoją siostrę Bronię, która podobnie jak inni mieszkańcy będący pod stałym nadzorem, musiała meldować się na Gestapo. W ułamku sekundy dał jej znać, że ma uciekać. Natychmiast rzucił się na niego stojący obok gestapowiec. – Co to ma znaczyć – wrzeszczał. – Nic – odpowiedział Marusarz. – A co by pan zrobił na moim miejscu, gdyby zobaczył swoją siostrę?
Bronka zrozumiała i zniknęła. Jej siostry nie miały tyle szczęścia: słynąca z urody Helena została zamordowana, a Zofia uwięziona w Ravensbruck. Kiedy gestapowcy zorientowali się, że z Marusarza nic nie wyduszą, został odesłany do osławionej krakowskiej katowni na Montelupich.
 
Katownia na Montelupich
Na początku było dość spokojnie. Irytujący był tylko fakt, że gestapowcy przychodzili oglądać go „jak małpę w klatce”. Widząc, jak ludzie opadają w tym miejscu z sił, a bardzo często pod wpływem wymyślnych tortur popadają w szaleństwo, postanowił uciec. Wraz z podobnie myślącym młodym oficerem Aleksandrem Bugajskim, postanowili wykorzystywać każdą okazję i zgłaszać się do  pracy. Ich determinacja wzrosła, kiedy zostali przeniesieni do jednej z trzech cel śmierci. Pewnego razu zawieziono ich do Krzeszowic i jeden z oficerów nakreślił na ziemi prostokąty, w miejscu których kazał kopać doły. Wiedzieli, co to znaczy. Odetchnęli z ulgą, kiedy wieczorem kazano im wsiadać do ciężarówki. Opowiedzieli współwięźniom, gdzie byli. Nie mieli czasu do stracenia. Nie wszyscy współtowarzysze chcieli tego samego, do współpracy przy ucieczce zgłosiło się tylko kilku. Kiedy następnego ranka zabrano ludzi z pierwszej celi śmierci, z metalowego stołu wykręcili nogi i owinąwszy je mokrymi szmatami, próbowali rozchylić kraty. Ręce mdlały z wysiłku, ale kraty ustępowały milimetr po milimetrze. Po południu rozbawieni gestapowcy wrzucili do celi zakrwawione ubrania ofiar z porannej egzekucji i nakazali się przebrać. Nie sądzili, że w takiej sytuacji ktoś może myśleć o ucieczce. W nocy więźniowie musieli pracować ostrożniej, bo na jakikolwiek ruch strażnicy strzelali seriami po oknach. Rano przeżyli kolejne chwile grozy, bo nie wiadomo było, która cela zostanie dziś wytypowana. Pojechali sąsiedzi.
Był 2 lipca, godzina może piąta, głośno śpiewały ptaki, zaczynał się uliczny ruch. Kiedy wartownicy zapalili papierosy i schowali się za załomem muru, Marusarz dał hasło: „Uciekamy”. Nawet ci, którzy nie mieli takiego zamiaru, zaczęli się cisnąć do okna. Jeden z mężczyzn zaklinował wyjście, bo schował w kieszeni swoje buty. Marusarz wyciągnął je błyskawicznie i przepchnął go przez kraty, a skonsternowany uciekinier zamiast chwycić linę ze szmat, złapał ramę okna, która razem z nim runęła z hukiem na dziedziniec. Teraz nie było już czasu na korzystanie z liny.
Marusarzowi znów przydało się jego doświadczenie skoczka. „Szczęśliwie spadłem na obie nogi, amortyzując wstrząs lekkim przygięciem w kolanach. Jednym susem dopadłem furtki, noga na klamkę, przerzut i chwyciłem za druty kolczaste. Nie zdołałem się jednak podciągnąć do ich wysokości; pękły pod ciężarem, ale nie wypuściłem ich z rąk”. Dalej wspiął się na wyższe, pięciometrowe ogrodzenie, z którego przeskoczył na kolejne, odległe o trzy lub cztery metry. Stamtąd na ziemię i biegiem w kierunku targowiska na Kleparzu, gdzie dogonił Olka. Usłyszeli wycie syren i strzelaninę. Ludzie w popłochu zaczęli uciekać przed poobdzieranymi, zakrwawionymi mężczyznami. Bugajskiemu serce odmówiło posłuszeństwa. Powiedział, że jako krakowianin da sobie radę, a koledze wskazał kierunek na Łobzów. Tu Marusarz postanowił odpocząć w jakimś ogrodzie, przeskoczył pierwszy z brzegu parkan i wpadł prawie do basenu kąpielowego. Wskoczył do sąsiadów i natknął się na… zmotoryzowaną kolumnę wojsk. Pognał więc w kierunku pobliskiej małej rzeczki i jej dnem w stronę Bronowic i Lasu Wolskiego. Kiedy wyszedł z niego, znalazł się na łące u stóp kopca Kościuszki. Zauważył, że odbywają się na niej ćwiczenia niemieckich wojsk. Cała połać usiana była leżącymi żołnierzami, a na uboczu stało trzech oficerów. Wycofanie się do lasu nie wchodziło w grę. Błyskawicznie podjął decyzję: podniósł leżącą obok wielką bukową kłodę i wolnym krokiem, zakrywając nią pokrwawioną twarz, minął oficerów.
 
W stanie spoczynku
Kiedy wrócił na Węgry, poczuł, że była to już jego ostatnia wyprawa do ojczyzny. Po ostatnich przejściach, aresztowaniach itp. stałem się nerwowy i nie nadawałem się do służby kurierskiej. Zamieszkałem w obozie dla uchodźców cywilnych”. Kiedy nadszedł 1943 r. sytuacja w obozach bardzo się pogorszyła. Marusarz rozpoczął starania o przyjęcie do Węgierskiego Związku Narciarskiego. Dostał się tam z szesnastym z kolei konspiracyjnym nazwiskiem i wkrótce rozpoczął szkolenie zawodników i nadzór nad budowami narciarskich obiektów. Pod koniec 1944 r. gotowe było jego największe dzieło na Węgrzech: skocznia w Borsafüred. Kiedy oddał rekordowy skok na odległość 88 metrów, w niemieckiej ekipie zapanowało poruszenie. Ich mistrz Sepp Weiler wraz  trenerem podszedł do Węgrów i oświadczył, że koniecznie musi poznać skoczka. Widząc Marusarza, wiedzieli dokładnie, z kim mają do czynienia, ale już na wstępie zaznaczyli, że zajmują się wyłącznie sportem, a nie polityką i denuncjacjami. Marusarz spotykał ich z radością po wojnie, na zawodach w Obersdorfie i Oberhofie.
Po zakończeniu wojny i powrocie do Zakopanego zajął się prowadzeniem schroniska na Ornaku. Wtedy Niemców zaczęli jednak wyręczać komuniści. W 1946 r., kiedy Marusarzowie przebywali w Krakowie, w domu rodziców Staszka zjawiło się UB. Ostrzeżony przez siostrę Zofię, prosto z Krakowa pojechał do Karpacza, gdzie ukrywał się przez dwa lata. Dyrektor Zarządu Państwowych Uzdrowisk Dolnośląskich wystawił mu opinię-alibi: „Obyw. Marusarz Stanisław (...) wytyczył i przeprowadził w trudnym terenie nową na miarę europejską narciarską trasę zjazdową długości 3,5 km. (...) Z uwagi na pracowitość i wysokie walory sportowe obyw. Marusarz zasługuje w pełni na poparcie. Jego osiedlenie się w Karpaczu niewątpliwie przyczyni się do podniesienia poziomu narciarstwa polskiego na Dolnym Śląsku”. Peany były całkowicie zasłużone. Stanisław Marusarz jako „kierownik techniczny budowy urządzeń sportowych”, oprócz trasy zjazdowej wybudował w Karpaczu dwie skocznie narciarskie, dzięki czemu mogły się tam odbyć pierwsze powojenne międzynarodowe mistrzostwa Polski. Jedna ze skoczni, Orlinek, do dziś nosi jego imię. Magdalena, młodsza córka Stanisława, wspomina jak ojciec zwierzał się jej w tajemnicy, że dochowując wierności żołnierskiej przysiędze, także w Karpaczu przerzucał ludzi przez zieloną granicę. Tym razem tych, których prześladowała bezpieka.
Miał jednak po wojnie i chwile prawdziwego triumfu: zaproszony do otwarcia igrzysk olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen postanowił skoczyć. Nie robił tego od dziewięciu lat, a skończył właśnie pięćdziesiąt trzy. Poszybował na odległość 66 metrów. Z właściwą sobie fantazją, w garniturze. Ostatni skok oddał w 1979 r., w wieku 66 lat.
W październiku 1993 r. na zakopiańskim cmentarzu na Pęksowym Brzyzku Stanisław Marusarz żegnał przyjaciela z konspiracji. „Idę sobie na słowacką stronę, zima, wiater duje, plecak pełen jakisik papierów. Jestem strasznie zmęczony, cieszę się, że niedługo dojdę do szałasa, skrzeszę watrę i przenocuję. Dochodzę, wystawiam pomalućku głowę z lasa i widzę, ze do szałasu idą ślady nart. Źle! Ale żeby przeżyć muszę przenocować w szałasie. Więc odpinam narty, wyjmuję zza pasa pistolet, kopię we drzwi, wskakuję do środka i krzyczę: «Hände hoch!» A tam spał Wacek Felczak, który szedł z Budapesztu do Zakopanego. Przepraszam Cię, Wacek”. Wtedy dostał ataku serca i umarł nad grobem przyjaciela. Górale powiedzieliby, że Wacek wyrychtował mu nocleg w niebie.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki