Logo Przewdonik Katolicki

Co dalej po upadku ISIS?

Jacek Borkowicz
FOT. FELIPE DANA/AP-FOTOLINK-EAST NEWS. Wysiedlona przez ISIS iracka rodzina wraca do swojego domu na przedmieściach Mosulu, 3 lipca 2016 r.

Państwo Islamskie na terenie Syrii oraz Iraku traci miasto po mieście, a w mediach całego świata pojawiają się komentarze, spekulujące na temat: Czy klęska „kalifatu” poprawi stan naszego bezpieczeństwa?

Zdecydowana większość owych analiz kończy się konkluzją, jakoby rozgromienie Państwa Islamskiego w dłuższej perspektywie niczego nie dało, gdyż terroryści, rozbici w jednym regionie świata, niechybnie odrodzą się w innym. Podobne diagnozy, czytane jedna po drugiej, z czasem wywołują irytację. Jeśli zwycięstwo nad terrorystami niczego nie zmieni, po co w ogóle z nimi walczyć? Na szczęście rzeczywistość wcale nie musi wyglądać tak fatalistycznie, jak opisują to niektóre gazety, formułujące swoje opinie na zasadzie owczego pędu.
 
Dwa błędy
Wskażmy na pierwszy, zasadniczy błąd poznawczy owej perspektywy, którym jest zacieranie różnicy pomiędzy zagrożeniem a okupacją. Każdy trzeźwo myślący czytelnik przyzna, że lepiej jest żyć w obawie przed terrorystami niż pod ich rządami. A tak właśnie dzieje się na terenach Syrii oraz Iraku, na których rządzi „kalifat”. Rządzi za pomocą wyjątkowo okrutnego terroru, który dotyka nie tylko innowierców, lecz wszystkich, którym nie podoba się polityka ISIS. Wyzwolenie milionów ludzi spod tyranii dżihadystów jest zatem niewątpliwym postępem. Zaś pogląd, że nie warto ich wyzwalać, tylko dlatego, że już wyzwoleni, obawiać się będą kolejnego popadnięcia w niewolę, brzmi z lekka paranoidalnie.
Lecz im terroryści słabsi na Bliskim Wschodzie, tym bardziej zagrażać będą nam, Europejczykom – brzmi kontrargument. To prawda że setki, jeśli nie tysiące bojowników ISIS, szczególnie tych pochodzących z Europy, mogą obecnie szukać schronienia w państwach UE. Zróbmy jednak pobieżny rachunek zysków i strat. „Kalifat”, tracąc bazę terytorialną, traci bardzo wiele: setki tysięcy potencjalnych rekrutów, bazy szkoleniowe, a przede wszystkim – platformy wiertnicze. A to oznacza miliony petrodolarów, napływające z nielegalnej wyprzedaży gazu i ropy naftowej. To radykalnie uszczupli możliwości terrorystycznej destrukcji, także na terenie Europy.
 
Terroryzm to nie mafia
Fatalistyczne prognozy na temat światowego terroryzmu w dużej mierze biorą się z mechanicznego przekładania na realia Bliskiego Wschodu wiedzy o innym groźnym zjawisku, jakim jest mafia. Ta ostatnia jest „cieniem” państwa. Mafia narodziła się wraz z rozwojem struktur państwowych i nie występuje tam, gdzie państwo jako takie nie działa. Jak rak żeruje na „komórkach” zorganizowanych przez państwo, których owo państwo nie jest w stanie w pełni zagospodarować. Dlatego tak trudno skutecznie z nią walczyć. Z terroryzmem, a raczej z jego obecną formą, jest inaczej. Terroryzm, jako zjawisko, nie jest nieusuwalnie związany z instytucją państwa. Można sobie wyobrazić doskonale funkcjonujące państwo demokratyczne bez terroryzmu, natomiast trudno jest podać przykład państwa, w którym nie funkcjonują struktury mafijne. W wypadku odmiany terroryzmu, o której mówimy, trzeba też zaznaczyć, że jest to terroryzm islamski. Akty terrorystyczne, inspirowane przez inne ideologie, oczywiście mają dziś miejsce, jednak nie mają one, nawet w przybliżeniu, takiej skali ani nie wywołują takich strat, jak akty terroru czynione w imię islamu. Nie jest to więc zjawisko z definicji wszechobecne, odwieczne i nieuchronne, jak sugerują powierzchowne analizy. Islamski terroryzm związany jest z konkretną kulturą, a ściślej mówiąc: z jej bieżącym kryzysem. Islam czy pseudoislam, jaki głoszą wyznawcy świętej wojny z Zachodem, jest po prostu ideą rewolucji, ubraną w słowa wzięte z Koranu. Prości i biedni muzułmanie nie czytają socjalistycznych broszurek, dlatego łatwiej zamącić im w głowach słowami Proroka niż „Kapitałem” Marksa. Dopóki więc na Bliskim Wschodzie, a także w wielkomiejskich gettach Europy, istnieje rewolucyjny potencjał mas, dopóty płonąć tam będą ogniska „islamskiego” terroryzmu.
Skutecznie wygasi się je tylko poprzez umiejętne usuwanie przyczyn społecznego niezadowolenia. Nie będzie to łatwe, zważywszy, że destabilizacją Bliskiego Wschodu zainteresowane są dzisiaj rywalizujące ze sobą potęgi polityczne, pragnące przejęcia wpływów tam, gdzie traci kontrolę Bagdad i Damaszek. Jest jednak różnica między tym, co trudne, a tym, co niemożliwe. Jakiś ład w tym regionie świata z pewnością się kiedyś wyłoni, a wtedy terroryzm, w jego permanentnej wersji, zniknie stamtąd jak złe wspomnienie.
 
Wypalone miejsca nie płoną po raz drugi
Jest jeszcze fakt, na który jakoś dziwnie nie zwracają uwagi fatalistycznie nastrojeni analitycy: panujący dżihadyzm, raz pokonany, z reguły nie wraca w to samo miejsce. Islamski fanatyzm szerzy się jak pożar lasu, a przecież wypalone miejsca nie płoną po raz drugi. Muzułmanie, którzy zaznali realnych „dobrodziejstw” rządów ISIS, Al-Kaidy, Boko Haram czy innych terrorystycznych organizacji, w swojej masie nie będą już popierać dżihadystów. Widać to po reakcjach ludności Mosulu, wyzwolonych miast syryjskich, Somalii czy Mali. A lista krajów, które potencjalnie mogą stać się ojczyznami nowego dżihadu, kiedyś wreszcie się wyczerpie.
Wojownicy „kalifatu” w Syrii tracą też wiarygodność w oczach współwyznawców, gdyż nie sprawdzają się ich przepowiednie, w których powołują się na proroctwa samego Mahometa. Prorok zapowiedział bowiem, że ostateczna bitwa z siłami zła (a za takie propaganda ISIS uznaje Zachód i jego sojuszników) rozegra się na polach miasteczka Dabik, leżącego dziś na północy Syrii, w pobliżu granicy z Turcją. Z tej przyczyny oddziały „kalifatu” uparcie szturmowały to miasteczko, na pewien czas nawet udało im się je zdobyć. Dziś, gdy z okolic Dabiku przepędzili ISIS syryjscy Kurdowie, trudniej jest propagandystom „kalifatu” wmawiać ludziom, że brodaci bojownicy są narzędziem Boga.
 
Bunt biednych przeciw bogatym
Wyżej opisanej reguły co prawda nie potwierdzają talibowie, którzy po kilkuletnim okresie defensywy znowu nadają ton wojnie domowej w Afganistanie. Jednak talibowie nigdy nie zostali do końca pokonani, ich twierdzą pozostały plemienne terytoria na południu kraju. Trwałość afgańskiego dżihadu nie polega na rewolucyjnych nastrojach Afgańczyków, lecz na ich lojalności wobec miejscowych plemion. Ale plemienny, wojujący Afganistan jest wyjątkiem nawet w skali państw islamskich, gdzie idea rewolucji wyparła już ideę plemienności. Mówiąc prościej: przeciętny talib walczy z rządem w Kabulu, bo jest Pasztunem, członkiem plemienia lub klanu, który zawsze walczył z każdą centralną władzą. Wszystko wskazuje na to, że Pasztuni będą z Kabulem walczyli nadal, z każdym rządem, który nie jest rządem Pasztunów. Natomiast radykalni bojownicy w innych krajach muzułmańskich idą do boju z karabinami lub samobójczymi bombami w imię Boga (Allah po arabsku), który ma ich prowadzić do zwycięstwa nad „niewiernym” Zachodem. Czytaj: nad bogatym Zachodem. Jest to więc, w wielkim uproszczeniu, bunt biednych przeciw bogatym, arabski rewolucyjny „socjalizm”, okraszony religijnymi hasłami.
Tak w rzeczywistości wygląda ideologia dżihadu w wydaniu ISIS – prymitywna odmiana rewanżyzmu i roszczeniowości. Skutecznie walczyć z nią można poprzez społeczną, obywatelską edukację. I to jest zadanie dla tych, którzy chcieliby wykorzenić islamski terroryzm.
W wygaszeniu islamskiego terroryzmu z pewnością pomogłyby też procesy czołowych działaczy „kalifatu” – pod warunkiem że przeprowadziłby je międzynarodowy trybunał. Dowódcy ISIS do tej pory ginęli zabijani przez drony, a dżihadystom przybywało przez to bohaterów. Gdyby jednak międzynarodowa społeczność urządziła schwytanym liderom terrorystycznego państwa nową Norymbergę, uczciwy i transparentny proces obnażyłby niskie, polityczne pobudki, jakimi kierowali się rewolucjoniści dżihadu, budujący w Syrii i Iraku atrapę Państwa Bożego.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki