Huk wiatru i gradu wielkości piłeczek pingpongowych, brzęk tłuczonego szkła, trzask wyrywanych z korzeniami drzew, zgrzyt wygiętej blachodachówki to wspomnienia większości mieszkańców powiatu z 11 sierpnia. Do dzisiaj nie udało się uprzątnąć wszystkich szkód.
Cmentarz
Cmentarz przy ul. Witkowskiej w Gnieźnie przypomina tartak. Krajobraz jak po bitwie. Kilkadziesiąt powalonych drzew. Niektóre wyrwane z korzeniami. Powalone tablice, pokruszone pomniki. Od zeszłego piątku prawie codziennie pracuje tu pan Jan. Od piątej do piątej (siedemnastej?). Ma 71 lat i jest na emeryturze. W piątek wieczorem był w domu. Kilka minut po godzinie dwudziestej pierwszej zgasło światło, a wiatr wyrwał antenę telewizyjną. Dach garażu podniósł o kilka centymetrów. W środku stało zakupione dwa dni wcześniej auto. Na szczęście ubezpieczone. Pan Jan żali się, że na cmentarzu pomagają w większości osoby starsze. Inni sprzątają tylko swoje groby, a gałęzie i śmieci zostawiają obok, blokując alejki. Ramię w ramię z wolontariuszami pracuje ks. Maciej Lisiecki, proboszcz parafii farnej. Na cmentarz przyjeżdża w stroju roboczym i pomaga załadować gałęzie na pożyczonego pick-upa. Ksiądz nie widział nawałnicy na własne oczy, był u rodziny. Wrócił wcześniej, gdy usłyszał, co się stało. – To, co zobaczyłem na cmentarzu, było tragiczne. Tego się nie da opowiedzieć. Nie było żadnego wejścia ani żadnej alejki. Wszędzie leżały drzewa – dodaje. Strat nie da się jeszcze oszacować. Niektóre drzewa wciąż przygniatają nagrobki. Prace idą wolno – w całym Gnieźnie zabrakło pił spalinowych, a fachowcy są na wagę złota. Dzisiaj proboszcza spotkało szczęście. Udało mu się wynająć dwóch drwali. Panowie Wojtek i Marek są profesjonalistami. Od wielu lat pracują w nadleśnictwach w Czerniejewie i Gnieźnie. Przyjechali na cmentarz z własnymi piłami, by zająć się największym drzewem. Zejdzie im na to cały dzień. – Wynajmuję was na najbliższy czas – dodaje ks. Maciej. – Nie tylko ksiądz, bo nas gonią wszyscy! – odpowiada pan Wojtek. – Gonią, nie gonią, ale ja też czekałem w kolejce! – oponuje proboszcz.
Karmelitanki
Zakon sióstr karmelitanek przy ul. Cienistej wyglądał inaczej niż zwykle. Otwarta na oścież brama, gwar, a na parkingu kilka aut. Z dachu wystawała foliowa plandeka. Z siostrami rozmawiałam na spacerze, a nie przez kratę jak powinnam. Trzeba było zawiesić klauzurę. Części dachu leżały na całym ogrodzie. I na ulicy, kilkadziesiąt metrów dalej. Pomimo wielkich strat siostry twierdzą, że doświadczyły cudu – Gdy zaczęła się nawałnica modliłyśmy się wspólnie w kaplicy – tłumaczy s. Małgorzata, przełożona – Zgasło światło i usłyszałyśmy ogromny huk. Dopiero po chwili zorientowałyśmy się, że to runął nasz dach. Zazwyczaj o tej godzinie spacerujemy w ogrodzie. To cud, że nikomu nic się nie stało.
Kilka godzin wcześniej siostry dostały w darze kilkanaście skrzynek pomidorów, które trzeba było przerobić. Tylko dlatego poszły na modlitwę później niż zwykle. Siostra Joanna była w tym momencie w pomieszczeniu pustelni. Gdy spojrzała przez okno, zobaczyła jak na budynek upada ogromny modrzew. Wszystko trwało zaledwie kilkanaście sekund. Woda strumieniami lała się do środka, szczególnie do pokoi nowicjuszek. Przez tydzień pomieszczenia nie zdążyły wyschnąć. Jedna z dziewczyn wstąpiła do Karmelu dzień po kataklizmie. Nie miała gdzie spać, ale nie przeraziła się. Teraz sprząta straty razem z siostrami i wolontariuszami.
Siostry karmelitanki wstępują do danego klasztoru i zostają w nim do końca życia. Nie wychodzą na zewnątrz. Nie mają urlopów. Ich przestrzeń to dom i ogród. Znają każdą roślinę i każde drzewo. Kilkanaście z nich zostało powalonych razem z korzeniami. Siostrze Małgorzacie w oku kręci się łza na widok połamanych drzew. Razem z nimi połamał się ich świat. – Straciłyśmy ogród, miejsce naszej modlitwy. Cieszymy się jednak, że przetrwały wszystkie figury: Pan Jezus, Maryja i św. Józef.
Podczas spacerów i modlitwy zawsze towarzyszył im śpiew ptaków. W dniu nawałnicy wszystkie ptaki zniknęły i nie wróciły do dzisiaj. Codziennie zdarzają się jednak małe cuda. Przychodzi wielu wolontariuszy, a w sklepie udało im się kupić ostatnią piłę. Siostry modliły się też o dobrego drwala. I następnego dnia zadzwonił, oferując pomoc, o. Grzegorz, kapucyn, który kształcił się w tym kierunku. Dekarz wstępnie oszacował koszt naprawy dachu na 200 tysięcy złotych. Siostry wiedzą, że i o to Bóg się zatroszczy.
Dalki
Dalki to wieś od wschodu granicząca z Gnieznem. Sołtysem jest tu pan Ryszard Majewski. 11 sierpnia był w domu razem z całą swoją rodziną. Grad podziurawił elewację budynku, oszczędzając dach i okna. Tyle szczęścia nie mieli jednak sąsiedzi. Wiatr wyrwał betonową konstrukcję jednego z budynków i porwał metalowy garaż, który owinął się wokół słupa. W innym domu zerwało wszystkie dachówki. Uszkodzonych zostało ponad 20 domów. Pan Zbigniew mieszka we wsi od 1976 roku. Nie pamięta podobnego kataklizmu. Gdy zaczęła się nawałnica, schronił się z córką w piwnicy. Na dom runął słup elektryczny i dwa drzewa. Gdyby upadły metr dalej, wybiłyby szybę w oknie pokoju, gdzie leżała ciężko chora osoba.
Centrum miasta
Jednym z budynków, które najbardziej ucierpiały jest gnieźnieńska katedra. W piątek wieczorem o 19.00 odbywał się tutaj koncert inaugurujący festiwal „Akademia gitary” w Wielkopolsce. Kościół był wypełniony po brzegi. – W pewnym momencie pani starosta otrzymała wiadomość od straży pożarnej, że nikt nie może opuścić katedry, bo idzie nawałnica – wspomina proboszcz katedry Jan Kasprowicz – Kilka minut później zgasło światło. Zostały tylko lampki przy pulpitach muzyków. Ludzie na szczęście zachowali spokój i zaczęli zamykać wszystkie drzwi.
Słychać było mocne uderzenia wiatru, który otworzył okna i porwał część miedzianego pokrycia dachu. Na parkingu leżały już drzewa, które upadały jednak wzdłuż aut i nie poniszczyły ich. Na placu katedralnym drzewo zostało wyrwane z korzeniami, które mają ponad dwa metry szerokości. Na szczęście nie oparło się o budynek. Oddalone o kilkaset metrów seminarium duchowne straciło część dachu i komin. Na ogrodzie leży jeszcze ponad sto powalonych drzew. Straty doznał także niedawno remontowany klasztor ojców franciszkanów. Z dachu sanktuarium i domu zakonnego pospadały dachówki. – Największe uszkodzenia są w szczycie sanktuarium. Spadło kilkadziesiąt dachówek. Nie wiadomo, czy nie zostały uszkodzone rynny – tłumaczy o. Zenon Garus, kustosz i proboszcz sanktuarium.
Straż
Straż pożarna w Gnieźnie pierwsze zgłoszenie otrzymała o godzinie 20. Ktoś zgłosił, że w Skorzęcinie wywróciła się łódka. Zaangażowano pięć łódek ratowniczych i dwie grupy płetwonurków. Alarm okazał się fałszywy. Następne zgłoszenie dotyczyło palącej się katedry. Ono również nie było precyzyjne. Okazało się, że nie uderzył w nią piorun, ale wiatr. – Dla nas priorytetem było udrożnienie dróg krajowych i wojewódzkich, które zostały zablokowane przez upadające drzewa. Stworzyły się ogromne korki. W ciągu ośmiu dni możemy mówić o 600 interwencjach: 300 to powalone drzewa, 200 to uszkodzone budynki, a 100 to pozostałe zgłoszenia – tłumaczy młodszy brygadier Bartosz Klich – dowódca jednostki ratowniczo-gaśniczej w Gnieźnie. – Największa skala zniszczeń jest jednak w lasach. To kataklizm. W nadleśnictwie Brody całe hektary drzew są połamane, pochylone, nadłamane i wykręcone. Trzeba będzie zniszczyć część zdrowych drzew, aby usunąć te zniszczenia. W słońcu unosi się zapach żywicy. Ptaki szukają swoich gniazd, a zwierzyna uciekła. Te straty są nie do naprawienia przez kolejne kilkadziesiąt lat.
Straż pożarną w działaniach wspiera policja – Widzimy, że między ludźmi zrodziła się solidarność i wielu pomaga sobie wzajemnie – dodaje Anna Osińska, rzecznik gnieźnieńskiej policji. – Przy tej skali zniszczeń to cud, że w Gnieźnie nikt nie zginął.