Jadąc samochodem, człowiek nigdy nie wie, czy daną drogą nie jedzie ostatni raz w życiu. Och, nie dlatego, że miałby mieć zaraz potem śmiertelny wypadek i koniec, nie. Przyczyna jest bardziej prozaiczna: po prostu tej drogi już nie będzie, gdy wytną przy niej wszystkie drzewa. Wtedy to już nie będzie ta droga. Brzmi to z pozoru dość niewinnie, ale rzeczywistość, którą to zdanie wyraża, jest okrutna.
Pamiętam drogę z Raszkowa do Dobrzycy. Za Korytami zaczynała się kiedyś wspaniała topolowa aleja. Potężne, wysokie na jakieś 15-20 metrów topole tworzyły dwa szpalery, podkreślone dodatkowo biało-czerwono-białymi pasami odblaskowymi. Droga była wąska, więc odstęp między dwoma rzędami drzew nie był zbyt duży; także same drzewa były posadzone dość gęsto i blisko siebie. Między pniami zarośla jeżyn i tarniny tworzyły nieprzebyty wał. Był koniec października, poranek… Słońce stało jeszcze nisko, rzucając długie cienie. Niebo było lazurowobłękitne, ale ku horyzontowi bledło od lekkiej, porannej mgiełki. Unoszące się wszędzie babie lato błyszczało w promieniach niczym anielskie włosy. Liście żółkły, złociły się i czerwieniały. Gdzieniegdzie na poboczu czerwieniły się dojrzałe głogi. Wszystkie kontury były zmiękczone i rozmyte we mgle, drzewa również. Pachniała jesień: liście, zaorana ziemia, grzyby, kartofliska pełne łętów…
Jak w kościele
Kiedy wjechałem na ten odcinek drogi, mimowolnie zwolniłem, przeżegnałem się i ściszyłem radio. Poczułem się jak w kościele, jak we francuskiej, gotyckiej katedrze. Albo jak papież na Placu św. Piotra, pod kolumnadą Berniniego. Jak podniosły był w tym widok! Majestat Stwórcy, który zaprojektował topolę i stworzył topolowe nasiona, pamięć ludzi, którzy kiedyś dawno sadzili te drzewa, piękno zaklęte w smukłe pnie i konary. Nawet dziury na wąskiej drodze przestały być tak dokuczliwe. Jechałem w zachwycie, słońce goniło się z cieniem na masce auta, uchyliłem szybę, by rozkoszować się chłodnym, pachnącym powietrzem… Czułem się obdarowany ponad miarę.
Niestety, dziś jest tam tylko zorane buldożerem pobocze i resztki pni, wystające z ziemi, a raczej kępy topolowych odrostów, które chcą dalej żyć i rosnąć. Po drzewach ani śladu. Człowiek naciska gaz i wstrzymując oddech, chce jak najszybciej minąć to miejsce; wspomnienie drzew jest zbyt bolesne. Zamiast królewskiego traktu – powiatowa, dziurawa droga trzeciej kolejności odśnieżania. Żadnego czaru, żadnego też większego poczucia bezpieczeństwa, w imię którego wycinano drzewa: pozostawione odziomki są równie groźne, co całe pnie. Żar słońca zamiast złocistego cienia. Wszystko wygląda inaczej, jest czym innym, niż być powinno.
Złudne zyski
Nieprawdą jest, że gdy znikną przydrożne drzewa, to jedynie na tym zyskamy: że będzie się jeździć bezpieczniej, na szosie nie będzie liści ani obłamanych wiatrem gałęzi, czyli same plusy. Trzeba pomyśleć też o minusach: monotonne, pozbawione wyrazu drogi, płaski, nudny krajobraz, brak schronienia dla ptaków, ale nade wszystko brak „pożywienia” dla ludzkich oczu. Jak wspaniale wyglądają polskie niziny, poprzecinane wstęgami szos obsadzonych drzewami. Długie szpalery wysokich, gęstych drzew: zimą nagich konarów z ciemnymi gniazdami jemioły; wiosną kwitnące kasztanowce i akacje, obsypane białym kwieciem; latem dające cień tunele pachnących lip; jesienią czerwieniejące dęby, jesiony i złote topole. Co będzie, gdy tego obrazu zabraknie? Gdy przy drogach będą stały tylko reklamowe billboardy, znaki drogowe i plastikowe słupki? Takie otoczenie autostrad i luksusowych szos można już od lat obserwować w Niemczech, Holandii czy Włoszech, ale jak jest on obcy polskiemu krajobrazowi i naturze polskiej duszy. Z jaką radością człowiek wraca na polskie drogi, może i dziurawe, ale zanurzone w cieniu drzew, swojskie!
Swojskie widoki
A polne drogi, kręte i wyboiste, podobnie jak wierzby, które ciągną się wzdłuż nierównymi szpalerami. Ile fantazji w powyginanych wiatrem głowiastych pniach! Co kilka lat rolnicy obcinają wszystkie gałęzie, ale to wierzbie nie szkodzi. Wręcz przeciwnie: nowe odrosty się zagęszczają, a pień systematycznie przycinany przekształca się jakby w maczugę, zakończoną wielką niekształtną głową. Gałęzie służą za opał, ale gdyby wetknąć obcięty kij w wilgotną ziemię, szybko wypuści listki, zazieleni się i już w następnym roku będzie małą wierzbą. Jak silna jest wola życia w tym pokracznym drzewie.
Kto zna widok polskiego Spiszu – terenów między Zalewem Czorsztyńskim a Krępachami, Nową Białą i Dursztynem? Z okolicznych wzgórz Falsztyna i z naprzeciwległego pasma Gorców widać było wyraźnie kilka ciemnozielonych linii wspaniałych topoli. Po obu stronach wąskie pasemka łąk i pól uprawnych, tworzące nieregularną, zieloną szachownicę, przeciętą na ukos prostą drogą, a bardziej na prawo krętą linią potoku, porośniętego jasną łoziną. Jaki malarz abstrakcjonista potrafiłby namalować piękniejszy i prostszy w swej formie i kolorystyce motyw? Ale tej zielonej linii już nie ma – jest tylko cienka kreska asfaltu. Nie ma też bocianich gniazd, które od lat były rozlokowane na niektórych topolach i rokrocznie pieczołowicie „remontowane” przez bocianie pary. Którejś wiosny nie było już co remontować.
Siła życia
Są drzewa, które zginęły nagle, powalone spalinowymi piłami; są takie, które umierają z winy człowieka. Nieraz ta wina jest wprost zamierzona: gdy w wiekowych topolach obcina się od góry do dołu wszystkie gałęzie, to nic dziwnego, że większość drzew uschnie. Być może wymaga tego bezpieczeństwo pojazdów, ale może wtedy wystarczyłoby poobcinać tylko wewnętrzne gałęzie, nad jezdnią, a zewnętrzne, nad polami, pozostawić. Nieraz wspaniałe drzewa, zwłaszcza wiązy, lipy i jesiony, usychają od korzenia z powodu nadmiaru soli, sypanej obficie podczas śnieżnych zim. Pewnie wobec współczesnych wymagań komunikacyjnych i oczekiwań kierowców jest to konieczne, ale jaka szkoda, że cenę za to muszą płacić przydrożne drzewa, a właściwie my wszyscy.
Drzewa nie chcą się poddać śmierci, choć przychodzi ona nieubłaganie. Gdy pobocze ulegnie całkowitemu zasoleniu po śnieżnej zimie, gdy okoliczni gospodarze wleją w szpary między korzeniami kwas ze starych akumulatorów, drzewa nie mają szans. Niektóre, choć nie ma już w nich życia, nadal stoją przy drodze, strasząc wyschniętymi szkieletami konarów, płatami odpadającej suchej kory. Może dla kogoś stanowią jakieś memento, wielki palec, wyciągnięty ku niebu w geście przestrogi? Nieraz bywa, że na którymś z drzew jest przybity krzyż – znak śmiertelnego wypadku. Wtedy zwycięża drzewo, lekko odarte z kory, ale za cenę ludzkiego życia. Śmierć jest równie bezlitosna i dla ludzi, i dla drzew.
Rozumiem prawa rozwoju, postępu i cywilizacji. Dziś po drogach jeżdżą inne auta niż 30 lat temu i jest ich dziesięciokrotnie więcej. Potrzeba zatem autostrad, ekspresowych dwupasmówek i wygodnych dróg powiatowych. Wszystko to rozumiem, ale mi żal. Tracąc przydrożne drzewa, tracimy coś ze swej tożsamości, z wartości i tradycji, które nas przez wielki kształtowały. Może więc zachować jak najwięcej lokalnych dróg z drzewami – choćby na zasadzie skansenu? Można by je nawet potraktować jak teren zabudowany i ograniczyć prędkość do „pięćdziesiątki” – ale niech zostaną. Niech zagwarantują nam szansę przejażdżki jak za dawnych lat: wśród lip i kasztanowców, w cieniu zielonych liści i pachnących kwiatów. Wtedy człowiek wie, że żyje. A jeśli tego nie wie, to czy drogi są w ogóle potrzebne?