Ale generałowie byli raczej pretekstem w tym sporze, stali się wręcz zakładnikami w tej wojnie. Spór między nimi dotyczy tego, czy Duda będzie w stanie realizować swoje konstytucyjne prerogatywy zwierzchnika Sił Zbrojnych RP.
Ale i ten konflikt jest pochodną poważniejszego zjawiska, które po trzech wetach Andrzeja Dudy zaczyna być jasne. Prezydent od kilku miesięcy prowadzi konsekwentną grę na budowanie własnej pozycji. Zaczęło się od sporu z Antonim Macierewiczem o informacje na temat armii – pamiętamy listy, które słał prezydent niby do MON, a jakby na Berdyczów, bo Antoni Macierewicz na nie nie odpowiadał. Potem mieliśmy zaskakującą zapowiedź referendum konstytucyjnego w 2018 r. Skądinąd pomysł prezydenta w tej sprawie uważam za całkowicie chybiony. Można zrozumieć, że Duda chciał wyjść z polityczną inicjatywą, ale referendum nie będzie miało mocy wiążącej – z pytań niewiele będzie wynikać, a w dodatku może się okazać frekwencyjną katastrofą – jak większość referendów w Polsce – co osłabi pozycję prezydenta. Później prezydent gościł szczyt Trójmorza, co było jego sporym sukcesem na arenie międzynarodowej. W międzyczasie był konflikt z MSZ o nominacje dla ambasadorów, aż wreszcie mieliśmy jak grom z jasnego nieba trzy weta – najpierw do ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych, a potem do kluczowych z punktu widzenia PiS zmian w ustawie o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym.
Nie ukrywam, że te dwie ostatnie ustawy budziły moje poważne wątpliwości, podobne miał również mój kolega z tych łamów Piotr Zaremba. Wysłanie na emeryturę wszystkich sędziów Sądu Najwyższego wraz z upolitycznieniem Krajowej Rady Sądownictwa, która decyduje o tym, kto może zostać sędzią, a kto nie, rodziły poważne wątpliwości co do tego, czy sądownictwo po reformie będzie rzeczywiście niezależne. I gdy na ulicach protestowały tysiące osób, gdy płynęły ostrzeżenia z Brukseli, Berlina, a nawet sojuszniczego Waszyngtonu, mówiące, że te ustawy mogą być czerwoną linią, która dzieli kraje demokratyczne od niedemokratycznych, do akcji wkroczył Andrzej Duda. Wetując te ustawy, ocalił trójpodział władzy i oddalił od Polski zarzut działań niedemokratycznych. I gdy już krytyczni wobec PiS komentatorzy wieszczyli koniec liberalnej demokracji w Polsce, okazało się, że na jej straży stanął prezydent.
W świetle tego, co wydarzyło się później i tego, co wiemy o wydarzeniach wcześniejszych, można postawić tezę, że Andrzej Duda przybrał rolę bezpiecznika sytuacji politycznej w Polsce. Trudno od niego oczekiwać, że stanie się wrogiem PiS i będzie zwalczał partię, która wystawiła go w wyborach prezydenckich. Trudno wymagać od niego, by wyrzekł się swych przekonań.
Ale jeśli stanie się strażnikiem pewnych zasad, które PiS w swym radykalnym zapale chciałby naruszyć, za parę lat może się okazać, że Duda stał się mężem opatrznościowym. Nie dlatego, że zatrzymał reformy PiS, ale dlatego, że zadbał o to, by były one sensowne.