Logo Przewdonik Katolicki

Kładka prezydenta

Jacek Borkowicz
FOT. WOCJIECH PACWEICZ/APA. Łańcuch światła w Lublinnie w sobote 22 lipca, jeszcze przed prezydenckim wetem.

Kładka rzucona nad przepaścią jest wąska, bo na razie zbudowana tylko z słów. Te nie zadowolą fanatyków z żadnej ze stron, ale pozwolą reszcie Polaków na podjęcie samodzielnego i rozumnego wyboru. A to już dużo, jak na początek.

Prezydent Rzeczypospolitej dwóm wielkim bytom powinien służyć: polskiemu społeczeństwu ‒ Narodowi ‒ i polskiemu państwu”. To zdanie wydaje się oczywiste, zresztą z ust aktualnej głowy państwa słyszymy je nie po raz pierwszy. Jednak waga słów wypowiedzianych 24 lipca przez Andrzeja Dudę w Pałacu Prezydenckim jest wyjątkowa, gdyż pasują one jak nigdy dotąd do uzasadnienia jego decyzji. Prezydent zapowiedział nałożenie weta na dwie spośród trzech sejmowych ustaw reformujących sądownictwo. Ustawy te znalazły się w samym centrum polskiego sporu o demokrację. Jest to spór tak silny i tak zawzięty, że wydaje się niemożliwością, aby miała go trwale rozwiązać którakolwiek z jego stron. Dziś może to zrobić jedynie ktoś, kto staje ponad, kto ma prawo wypowiadać się w imieniu wszystkich Polaków. Konstytucja daje to prawo prezydentowi Rzeczypospolitej. Andrzej Duda został nim jako członek Prawa i Sprawiedliwości, partii, która jest jedną ze stron polskiego sporu. Ten fakt zapewnił mu prezydenturę, ale przynajmniej do obecnej chwili stanowił też podstawową słabość jego urzędowania. Decyzją podjętą 24 lipca od tego etapu prezydent Duda zdecydowanie się odcina. Nie zmienia frontu, lecz przedstawia się Polakom jako realny, a nie tylko werbalny rzecznik wspólnego dobra.
 
Takiej reformy nie będzie
Przejdźmy do meritum. Obawy o wyhamowanie, wręcz sparaliżowanie niezbędnej reformy sądownictwa – wyrażane na prawicy – wydają się bezzasadne. Prezydent podpisał przecież ustawę o ustroju sądów powszechnych, która w pakiecie trzech wiadomych ustaw jest aktem najważniejszym, bo decydującym o bieżącym przebiegu zmian. O realnym obliczu polskiego sądownictwa w nadchodzących latach nie będzie decydować ten czy inny prezes Sądu Najwyższego, ale etyczny wymiar pracy dziesięciotysięcznego korpusu sędziowskiego w lokalnych sądach całego kraju. Przy zgodnej współpracy ministra sprawiedliwości z prezydentem – a obaj deklarują się jako zwolennicy reformy – ta sejmowa uchwała może przynieść dobre owoce.
Czym innym jest zakwestionowanie uchwalonej przez Sejm ustawy o Sądzie Najwyższym i powiązanej z nią ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Ta pierwsza w wyraźny sposób osłabia konstytucyjne prawo prezydenta do wyboru pierwszego prezesa Sądu Najwyższego (art. 183). Nazwiska sędziów SN, którzy nie odejdą w stan spoczynku, miałby przedstawiać prezydentowi minister sprawiedliwości, tenże minister ogłaszałby też nabór na wakujące miejsca. W sytuacji zasadniczej wymiany kadr, jaką zakłada duch tej ustawy, dawałoby to Zbigniewowi Ziobrze praktycznie nieograniczone prawo dobrania takiego składu SN, jaki mu odpowiada. Dopiero tak dobrany Sąd Najwyższy przedstawiałby prezydentowi, spośród własnego grona, pięciu kandydatów na pierwszego prezesa. Ten stan, zatwierdzony prezydenckim podpisem, w niepokojący sposób zbliżałby pozycję głowy państwa do roli notariusza – podpisującego ważne akty państwowe, lecz pozbawionego realnego wyboru.
Na szczęście stało się inaczej. „Nie ma u nas tradycji, żeby prokurator generalny [minister Ziobro – przyp. JB] w jakikolwiek sposób mógł ingerować w pracę, w funkcjonowanie Sądu Najwyższego jako instytucji” – powiedział prezydent Duda, uzasadniając decyzję o złożeniu weta. „Nie wspomnę już o sędziach. I zgadzam się ze wszystkimi tymi, którzy twierdzą, że tak być nie powinno. I że nie wolno do tego dopuścić”.
Minister Ziobro broni kształtu proponowanej przez siebie ustawy, powołując się na przykłady państw zachodniej kultury prawnej, w których ministrowie sprawiedliwości mają konstytucyjnie zagwarantowany wpływ na wybór sędziów. Jednak w każdym w tych przypadków rola ministra jest komplementarna: swoje prawa w tej dziedzinie dzieli on proporcjonalnie z prezydentem, parlamentem, bądź z jednym i drugim naraz, jak również oczywiście z samymi sędziami. Nigdzie jego rola nie wyrasta ponad inne agendy państwa, jak miało to wyglądać w przypadku Polski. Wejście w życie tej ustawy oznaczałoby więc naruszenie konstytucji RP, jak również norm prawnych obowiązujących w Unii Europejskiej.
 
Nowe otwarcie
Lecz jest rzecz jeszcze ważniejsza. Teoretycznie wszyscy wiemy, że sądy powinny być niezawisłe. Ale w praktyce relacje między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą (nie mówiąc już o „czwartej władzy”, czyli mediach) są na tyle skomplikowane, że zwykły obywatel nie jest w stanie samodzielnie określić granic owej niezawisłości. Nie potrafi precyzyjnie powiedzieć, gdzie kończy się słuszny, bo konstytucyjny postulat niezależności trzeciej władzy, a zaczyna zwykła, korporacyjna taktyka obrony własnego środowiska, które nie dopuszcza krytyki pod adresem wymiaru sprawiedliwości. Między analizami prawników a opiniami milionów zwykłych Polaków zieje dziś przepaść. Nie mogąc sami wyrobić sobie zdania, zdaliśmy się – każdy według swoich upodobań – na opinie walczących ze sobą polityków. A to już prosta droga do obecnego chaosu. Każdy mówi co innego, każdy ma praworządność na ustach, a łamanie prawa widzi tylko u przeciwnika. Z tego nie może wyjść nic dla Polski dobrego.
Prezydent Duda nad tą przepaścią stawia kładkę porozumienia. W swoim przemówieniu powołał się na nazwisko, które jest symbolem. Zofia Romaszewska działała jeszcze w Komitecie Obrony Robotników i w „Solidarności”, tej z 1980 r. Doskonale rozumie realne znaczenie takich pojęć jak wolność, demokracja czy prawa człowieka. Potrafi jednocześnie mówić językiem zrozumiałym dla zwykłych ludzi, im bowiem właśnie przez lata pomagała, ich broniła przed zakusami tej czy innej władzy. W rozmowie z prezydentem użyła argumentu, który – jeśli wierzyć samemu Andrzejowi Dudzie – stał się języczkiem u wagi przy podejmowaniu decyzji o zawetowaniu obu ustaw: „Żyłam w państwie, w którym prokurator generalny miał nieprawdopodobnie silną pozycję i w zasadzie mógł wszystko. I nie chciałabym do takiego państwa wracać”.
Kładka rzucona nad przepaścią jest wąska, bo na razie zbudowana tylko z słów. Te nie zadowolą fanatyków z żadnej ze stron, ale przynajmniej pozwolą całej reszcie Polaków, tym ważącym racje oraz tym nieprzekonanym, na podjęcie samodzielnego i rozumnego wyboru: za czy przeciw prezydenckiej inicjatywie. Pozwolą też ludziom na racjonalne uzasadnienie przyjętej przez nich postawy. A to już dużo, jak na początek.
Potem, za dwa miesiące, przyjdą obiecane czyny. Prezydent Duda zapowiedział, że sam przedstawi projekty ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. Ma do tego konstytucyjne prawo. Czy to droga do budowy silnej prezydentury? Pożyjemy, zobaczymy... Faktem jest, że po 24 lipca nic już w Polsce nie będzie takie samo. Swoim przemówieniem Andrzej Duda otworzył nową konfigurację, o której przyszłości nic nie można teraz powiedzieć, poza tym, że daje nadzieję.
Mylne są kalkulacje tych, którzy wieszczą powołanie prezydenckiej partii. Po co nam jeszcze jedna? Partyjnictwa i partyjniactwa (oba słowa różnią sią tak, jak II RP różniła się od PRL) mieliśmy i mamy po dziurki w nosie, a prezydent Duda chyba zdaje sobie z tego sprawę. Chodzi o coś innego: o zmianę myślenia o sprawach publicznych. I o przyzwyczajanie Polaków do faktu, że do rozwiązywania tych spraw powołany jest także urząd głowy państwa.
 
Krok do przodu
Chcielibyśmy, aby prezydentem był ktoś na miarę naszych ambicji. Widzieliśmy i widzimy, jak Andrzej Duda do przypisanej mu roli dojrzewa. Czy to aż tak źle? Oczywiście lepiej by było mieć od razu „gotowego” męża stanu. Ale Andrzej Duda, jako prezydent wcale nie jest pod tym względem gorszy od swoich poprzedników (a to właśnie sugerują jego przeciwnicy). Co więcej, nie popełnia on niektórych jaskrawych błędów wizerunkowych, jakie jego poprzednicy czynili. A co najważniejsze: dobrze rokuje, bo idzie w dobrym kierunku.
Prezydenturę Andrzeja Dudy ocenialiśmy dotąd przez szkiełka takich czy innych partyjnych okularów. Widziany przez szkiełka PiS wyglądał dotąd zdecydowanie dobrze, w perspektywie szkiełek opozycji – zdecydowanie źle. I to, co ciekawe, z dokładnie tych samych powodów. W takich ocenach nie było nawet pozorów obiektywizmu. Tymczasem rzeczywistą rangę prezydenta można oceniać tylko przez profil wspólnego dobra, którego z racji urzędu ma on strzec i które ma wspomagać. „Prezydent Rzeczypospolitej dwóm wielkim bytom powinien służyć: polskiemu społeczeństwu i polskiemu państwu”. Kroczenie tą drogą, wymijającą rafy skrajności i partykularnych interesów, jest na pewno trudniejsze niż chwile triumfu w momencie wyniesienia do władzy. Ale dla głowy państwa, dla każdego prezydenta wejście na tę drogę staje się koniecznością. Premier może, a nawet do pewnego stopnia powinien czuć się zakładnikiem swoich wyborców. Prezydent już nie – i to jest zasadnicza różnica. Prezydent Rzeczypospolitej jest prezydentem wszystkich Polaków, nawet jeśli nie wszyscy go za takiego uważają.
Andrzej Duda z pewnością o tym wie, kiedy mówi: „Ja sobie zdaję sprawę, że decyzja, którą podjąłem, będzie krytykowana ‒ być może przez jedną i drugą stronę sceny politycznej. Być może będzie krytykowana przez wielu obywateli i wielu moich wyborców, ale zapewniam Państwa, że podejmuję ją z wielkim poczuciem odpowiedzialności za polskie państwo, którego prowadzenia spraw w sposób uczciwy, rzetelny i z jak największą troską się zobowiązałem”. Prezydent Duda widzi te trudności, ale też zdaje sobie sprawę, że w pewnym momencie, aby nie dać się zmarginalizować, trzeba zrobić zdecydowany krok do przodu. I taki moment właśnie nadszedł.
 
„Polska jest jedna”
Mówiąc o przyczynach takiej a nie innej decyzji prezydenta, nie sposób pominąć ostatnich manifestacji ulicznych. Mimo niepokojących sygnałów okazały się one spokojniejsze od poprzednich. I chyba w tym właśnie objawiła się ich siła. Przeprowadzono je w ponad stu miastach Polski. Pojawiła się na nich młodzież, która dotąd unikała stricte politycznych marszów pod znakami KOD, PO czy Nowoczesnej. Wydaje się, że ten protest przybrał charakter w większym stopniu obywatelski. Trudno jest utrzymywać, że zorganizowali go sami „obrońcy układu”.
Prezydent Duda nie ukrywa, że i ten akt obywatelskiego sprzeciwu miał wpływ na jego działanie. Nie chce stanąć tyłem do własnych współobywateli, bo nie wybaczy mu tego historia. Już taka nasza polska natura, że gdy mówimy o wolności, bardziej wierzymy protestującym niż tym, którzy umundurowani i za barierkami strzegą bezpieczeństwa władzy. Chyba że protestujący warcholą – ale te manifestacje warcholskie nie były. Prezydent wie, że nie ma takiej reformy, która nie produkuje niezadowolonych, ale wie równie dobrze, że żadnych trwałych zmian nie da się przeprowadzić przy tak zdecydowanym sprzeciwie tak licznej części społeczeństwa. Łatwo jest dzielić, znacznie trudniej – umieć przekonać ludzi do zmian. To drugie, mniej wdzięczne zadanie, prezydent bierze na siebie. „Polska jest jedna i Polska potrzebuje spokoju. I ja czuję za to współodpowiedzialność. Ale chcę powiedzieć jedno: współodpowiadają za to także i politycy”.
Wypadałoby tylko życzyć, aby jak najwięcej z nas tą samą odpowiedzialnością kierowało się przy ocenie ostatnich poczynań prezydenta. Wtedy kładka, choć na razie wąska, może okazać się pomostem do lepszych czasów.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki