Współprowadziłeś „Pytanie na śniadanie”, od zeszłego roku jesteś twarzą „Teleexpressu”. Co sportowy dziennikarz robi w takich programach?
– Sport i redakcja sportowa to dobry punkt wyjścia do innych aktywności. Dziennikarz sportowy musi być wyposażony w kilka narzędzi, które przydają się także na wielu innych polach. Do „Teleexpressu” idealnie pasuje nie tylko szybki tok mówienia, ale i myślenia, czyli coś, co dziennikarz sportowy umieć musi. W „Pytaniu na śniadanie”, które współprowadziłem czy w „Dzień dobry Polsko”, które współprowadzę od lutego, przydaje się umiejętność szybkiego odnalezienia się w konkretnej sytuacji. Ten refleks w kontaktach z gośćmi w studio wyrobiłem sobie wcześniej będąc chociażby gospodarzem studiów meczowych. Uważam, że dziennikarze sportowi są najbardziej uniwersalni ze wszystkich w tej branży i poradzą sobie w każdym programie. Mam nadzieję, że jestem na to niezbitym dowodem (śmiech).
Skąd pomył na dziennikarstwo sportowe?
– W szóstej klasie wymyśliłem plan B: gdy nie uda mi się zrobić kariery piłkarskiej, zostanę dziennikarzem sportowym w telewizji. No i proszę, dzień po dniu realizuję swoje marzenia. Jestem dowodem na to, że jeśli włożysz masę uporu, siły i pracy to, to co zaplanujesz może się spełnić.
Dlaczego telewizja, a nie prasa?
– Ale ja zaczynałem od pisania! Przez kontuzje musiałem wziąć półroczny urlop dziekański na AWF-ie. Pomyślałem, że to będzie dobry czas, by wreszcie zacząć realizować się dziennikarsko. W Warszawie istniało wtedy prywatne Centrum Dziennikarstwa. Na każdy z trzech wydziałów: prasowy, telewizyjny i radiowy przyjmowano tylko po 15 osób. Chętnych było dużo więcej. Pamiętam, że na egzaminach siedziałem w ławce z Patrycją Markowską. Chyba dobrze, że się wtedy nie dostała, bo dziś robi karierę muzyczną. Ja wtedy dostałem się na wydział prasowy. Fachu uczyły nas autorytety dziennikarskie, czynne w zawodzie, takie jak m.in. Krzysztof Skowroński. Mieli wiele kontaktów, którymi później nam służyli, polecając nas w różne miejsca do pracy. Z tej grupy dziennikarzy piszących jako pierwszy dostałem od wykładowców zielone światło, by próbować zaczepić się w jakiejś redakcji. Do dziś pamiętam, jak poszedłem do kiosku Ruchu, wykupiłem kilkanaście dzienników i zacząłem wydzwaniać do redakcji każdego z nich z pytaniem czy nie potrzebują dziennikarza, który pisałby o sporcie. W pierwszych dziesięciu grzecznie mi odmówiono, w jedenastym zaproszono na rozmowę. Tak rozpoczęła się moja pierwsza praca na umowę w… „Naszym Dzienniku”.
Następna Twoja praca to był… TVN. Przyznasz, że spory rozrzut.
– W „Naszym Dzienniku” pracowałem pół roku. Potem wyjechałem na kilka miesięcy do Anglii, by jak każdy student w tamtym czasie, zarobić trochę pieniędzy. Wtedy skontaktował się ze mną kolega z tych studiów mówiąc, że TVN szuka dziennikarzy, prowadzących serwis sportowy. Poprosiłem, by napisał za mnie CV i wraz ze swoim wysłał do TVN. Zaprosili nas na rozmowę. Po godzinie czekania podszedłem do recepcjonistki i zapytałem, kiedy nas ktoś poprosi na rozmowę w sprawie pracy. Skierowała mnie na pierwsze piętro do pokoju nr 14, gdzie miałem się dowiedzieć co i jak. Siedzieli tam Piotr Radziszewski – ówczesny szef Faktów – i ich prezenter, Tomasz Lis. Po kwadransie rozmowy zapytali czy mogę zostać i poprzyglądać się, jak wygląda praca, bo chcą nawiązać ze mną współpracę. „Ale na dole czeka mój kolega, który też składał tu CV” – powiedziałem. „Jak już pana mamy, to kolegi nie potrzebujemy” – usłyszałem. Strasznie głupio wyszło, bo temu, dzięki któremu w ogóle zaproszono mnie na rozmowę, musiałem powiedzieć, że nie ma już dla niego miejsca. Wybrnąłem z tego nie najgorzej, bo do dziś mamy ze sobą dobry kontakt, a on dobrze sobie radzi pisząc biografie sportowców.
Twoje zawodowe życie składa się w spójną całość.
– Ta ścieżka wydaje się bardzo logiczna: mama polonistka, tata wuefista, ja uprawiający profesjonalnie sport, do tego humanista lubiący pisać. Myślę jednak, że to nie logika, a Bóg jest sprawcą tego, gdzie teraz jestem i co robię. Dojście do tej prawdy zajęło mi jednak sporo czasu.
Bóg w Twoim domu nie był obecny?
– Oczywiście, że był. Pochodzę z katolickiego domu, przez który przewijało się sporo księży. Sam zresztą byłem mocno osadzony w klimatach kościelnych. Miałem kolegów ministrantów, a moje dwie pierwsze dziewczyny należały do oazy. W mojej wierze czegoś jednak brakowało.
Czego?
– Temperatury. Ona pojawiła się później. Najpierw był czas, gdy rzuciłem się zachłannie w wir pracy i kariery. Ten świat mnie osaczył i wessał. Starałem się wtedy radzić sobie sam, odsuwając Boga na dalszy plan. Wierzyłem naiwnie, że jestem taki zdolny i samodzielny, że nic złego nie może mnie już spotkać. Nagle pracy zacząłem poświęcać więcej czasu niż rodzinie, przyjaciołom. Kwestią czasu było, kiedy w naszym małżeństwie pojawi się kryzys. Przyszedł oczywiście i o mały włos nie spowodował jego rozpadu. Na horyzoncie pojawiła się inna kobieta, potem także dziecko. Gdy sprawy zapętliły się tak mocno, że po ludzku były już nie do rozwiązania, Bóg wyraźnie zaznaczył swoją obecność w moim życiu. Cisnął mną o ziemię i przetarł oczy. Pomógł mi podnieść małżeństwo na nowo, ustawił właściwą życiową hierarchię, by to Bóg był na pierwszym miejscu, bo wówczas – jak wiadomo – wszystko jest na właściwym. Dopiero po tej przemianie mogłem docenić to, co mam i uświadomić sobie Komu to zawdzięczam. Chciałbym wierzyć, że dziś jestem mądrzejszym i lepszym człowiekiem.
Sport i życie łączą zasady. Te oparte na Dekalogu przestrzegać chyba trudniej.
– Staram się, by nie zachwiać tej sfery, która już kiedyś tak mocno drżała w posadach. Tak układam harmonogram dnia, by zadbać o to, co naprawdę istotne: czas dla najbliższych. Gdy wszystko w domu jest poukładane, mogę spokojnie wyjść do pracy. Bardzo ważny jest też Bóg. Mam wytyczoną ścieżkę, z której czasem niestety zdarza mi się zbaczać. Zawsze jednak widzę kierunek, w którym mam podążać. Wiem co zrobić, by dotrzeć do celu, który da mi spełnienie i szczęście.
Potrafisz to zdefiniować jednym zdaniem, słowem?
– Choćbym kroczył ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną…
Wspomniałeś o dzieciach. Masz ich z żoną czworo. Zaszczepiasz im bakcyla sportu?
– W domu mam trzy córki i syna. Jaś jest najmłodszy i sądząc po jego predyspozycjach fizyczncych oraz smykałce do ruchu, ma wielkie szanse, by pójść w stronę sportu. Dziewczynki też są usportowione. Najstarsza z nich chodziła do szkółki pływackiej, dobrze jeździ konno, a ostatnio wygrała gminne zawody w biegu na 60 metrów, czym wprawiła mnie w dumę. Oboje z żoną, z którą zresztą poznaliśmy się na AWF-ie, staramy się nasze dzieciaki wciąż aktywizować. Nawet teraz, przed naszą rozmową wspólnie biegaliśmy. Chcemy, by nasze dzieci nie były rozpuszczone, ale by były sprawne, mądre i zawsze gotowe do tego, by służyć Bogu i Ojczyźnie.
Ojczyźnie i Bogu?
– Tak! I by pamiętały o honorze!
Rafał Patyra
Dziennikarz sportowy, z telewizją związany 18 lat. Pracował w TVN, TVN24, TV Puls, a od 14 lat jest dziennikarzem TVP, gdzie zajmuje się głównie piłką nożną. Współprowadzący programów śniadaniowych, prezenter „Teleexpressu”. Mąż, ojciec czwórki dzieci.