W atlasach geograficznych miejsce to oznacza się niewiele mówiącą nazwą „Azja Południowo-Wschodnia”. Zazwyczaj wiemy o nim tyle, że leży pomiędzy Indochinami, Japonią i Australią. Patrząc na rozmieszczone na mapie setki mniejszych i większych wysp (w rzeczywistości są ich tysiące), intuicyjnie czujemy, że region ten jest jakąś większą całością. Ale jaką? Atlas nam tego nie podpowiada. Nasza intuicja się nie myli: to miejsce ma swoją tożsamość. Dawniej nazywano je bez problemu Archipelagiem Malajskim, dziś unika się tej nazwy. Powód? Polityka, która jak zwykle komplikuje proste sprawy.
Tysiąc wysp
Archipelag dzieli się na trzy wielkie państwa: Indonezję, Malezję oraz Filipiny. Dla porządku dodajmy tylko, że jest tam jeszcze kilka małych bytów politycznych, ale to wspomniana trójka nadaje ton życiu całego regionu. Niebagatelnego, gdyż zamieszkuje go równo 400 mln ludzi, znacznie więcej niż ludność Stanów Zjednoczonych i prawie trzy razy więcej niż populacja Rosji. Największa jest Indonezja, licząca ponad 250 mln mieszkańców. Konkurencji z nią nie wytrzymują Filipiny, gdzie mieszka „zaledwie” 100 mln osób. Najmniejsza z całej trójki Malezja pod względem zaludnienia odpowiada Polsce.
Wyspiarskość jest istotą tego regionu. Na każdej wyspie mieszka co najmniej jeden lud mówiący osobnym językiem. Nikt ich dokładnie nie policzył, ale w sumie uzbierałoby się ponad tysiąc. Mieszkańcy jednej wyspy nie rozumieją sąsiadów z wyspy naprzeciwko. A raczej: nie rozumieliby, gdyby nie wspólny język, którym – w większym lub mniejszym stopniu – posługują się wszystkie narody Archipelagu. Tym językiem jest malajski, mowa starej, liczącej sobie kilka tysięcy lat kultury. Malajowie są urodzonymi żeglarzami, to oni w pradawnych czasach stworzyli sieć komunikacji pomiędzy wyspami. Zrozumiałe więc, że to ich język stał się kodem porozumienia setek mniejszych grup etnicznych.
Niepodległa Malezja przybrała nazwę od narodu Malajów, którzy stanowią tam połowę obywateli. Indonezyjczycy swój problem z tożsamością rozwiązali na sposób Aleksandra Macedońskiego rozcinającego węzeł gordyjski: nazwali język malezyjski, oficjalny w tym kraju, indonezyjskim, i odtąd na tym filarze budują jedność państwową. Inną drogą poszli Filipińczycy, którzy na język oficjalny wybrali mowę Tagalogów, najliczniejszego narodu tego kraju, nazywając ją językiem filipińskim. Wcześniej jednak sami mieli zamiar nazwać swoje państwo Malezją - niestety, uprzedzili ich w tym Malezyjczycy.
Kłopoty z radykałami
Mniej więcej od XV w. Malajowie rozwieźli po całym Archipelagu islam, który przejęli od kolegów po fachu, kupców zamorskich z Arabii. Dziś religia islamska dominuje w regionie: muzułmanami jest prawie 90 proc. obywateli Indonezji oraz prawie dwie trzecie populacji Malezji. Jedynie Filipiny są w olbrzymiej większości chrześcijańskie, a konkretnie – katolickie. Zawdzięczają to misjonarskiej gorliwości Hiszpanów, której nie dorównywały starania misjonarzy protestanckich: Holendrów w Indonezji, czy też Anglików w Malezji. Dziś w obydwu ostatnich krajach mieszkają chrześcijanie, ale są w mniejszości, podobnie jak mniejszością są muzułmanie na Filipinach. Policzmy po raz drugi: pomijając reprezentantów innych wiar (buddyści, hinduiści oraz animiści, zwani kiedyś poganami) doliczymy się w całym Archipelagu 230 mln muzułmanów i 130 mln chrześcijan. To kolejne wielkie liczby. Dość powiedzieć, że Indonezja jest dzisiaj największym muzułmańskim krajem świata.
O indonezyjskim islamie mówi się, że nie jest fanatyczny, przeciwstawiając go radykalnym nurtom islamu Bliskiego Wschodu. To prawda, Indonezyjczycy, przyjmując islam, nie niszczyli – jak talibowie w Afganistanie czy tzw. Państwo Islamskie w Palmirze – pomników przeszłości. Akty islamskiego terroryzmu nie wydarzają się w Indonezji często, nie jest też jednak tak, że są to izolowane przypadki. Co jakiś czas dochodzi tam też do pogromów ludzi innych wiar, głównie chrześcijan. Pogromy mają wymiar lokalny, ograniczony do jednej wyspy, dlatego media nas o nich nie informują. Ogólnie rzecz biorąc, indonezyjski islam ma tendencję do radykalizacji. Coraz więcej stanów (te odpowiedniki naszych województw nierzadko mają po kilkadziesiąt milionów mieszkańców) oficjalnie przyjmuje ustrój szariatu, muzułmańskiego prawa. Jak ten fundamentalizm godzi się z konstytucyjnie deklarowaną demokracją Indonezji, trudno powiedzieć.
Radykalny islam jest też poważnym kłopotem dla Filipin. Muzułmanami jest tam część ludności wyspy Mindanao oraz mieszkańcy sąsiadującego z nią małego archipelagu Sulu. Od kilkudziesięciu lat ludzie ci z bronią w ręku walczą z rządem w Manili, który w ich oczach jest rządem „niewiernych” chrześcijan. Manila obiecuje im autonomię, ale ich żadna autonomia nie zadowala. Chcą niepodległości, na co oczywiście rząd Filipin nie może się zgodzić. Co więcej, niektóre z grup partyzanckich zadeklarowały podległość terrorystycznemu tzw. Państwu Islamskiemu w Syrii. Ci będą walczyć, niezależnie od tego, co zaproponuje im rząd.
Tęsknota za silną ręką
Szerzenie się dżihadyzmu – zarówno w Indonezji, Malezji, jak i na Filipinach – można jednak uznać bardziej za skutek niż przyczynę społecznych kłopotów. Podstawowym problemem jest tutaj kryzys o wymiarze cywilizacyjnym. Archipelag Malajski reprezentuje różnorakie formy rozwoju, od starożytnych kultur Jawy, aż po małe plemiona rodem z epoki paleolitu, żyjące w tropikach Nowej Gwinei. Brak tu zakorzenionego w tradycji, jednoczącego modelu życia. Modelu takiego nie może też zaproponować żadna z ideologii państwowych: aparat administracji, poza zbieraniem podatków oraz szerzeniem nieżyciowych sloganów, niewiele ma do powiedzenia. Skutkiem tej sytuacji jest kryzys państwa i równoległy do niego wzrost znaczenia organizacji przestępczych. Przeciętny Indonezyjczyk, Malezyjczyk lub Filipińczyk odbiera go poprzez strach – o siebie i rodzinę. Stąd rodzi się tęsknota za rządami „silnego człowieka”.
Problem ten najwyraźniej objawił się na Filipinach, gdzie latem ubiegłego roku zwyciężył w wyborach prezydenckich populista Rodrigo Duterte. Zasłynął on uprzednio jako zdecydowany zwolennik siłowej, brutalnej rozprawy z przestępcami, i właśnie ta bezwzględność doprowadziła go na fotel prezydenta stumilionowego państwa. Jako prezydent Duterte realizuje przedwyborczą obietnicę zdecydowanej wojny z wszystkimi wrogami Filipin, których – jak zapowiada – „pozjada na surowo”. W maju tego roku filipińska armia przypuściła szturm na miasto Marawi, leżące na Mindanao i będące bastionem tzw. Państwa Islamskiego.
Wojna wypowiedziana dżihadystom niknie jednak w cieniu konfliktu jeszcze większego: kampanii przeciw narkotykowym gangom. Kampanię tę Duterte rozpoczął zaraz po objęciu urzędu. O skali problemu niech zaświadczy liczba 1,7 mln Filipińczyków uzależnionych od narkotyków. Problem ten Duterte postanowił rozwiązać radykalnie: popierane przez niego „szwadrony śmierci” mordują zarówno dilerów, jak i kupujących. Większość spośród tych ostatnich to nie notoryczni przestępcy, lecz zwykli, biedni ludzie, którzy popadli w nałóg. Teraz, w obawie o życie, ponad 700 tys. osób zgłosiło się na policję. Są rejestrowani, przyjmuje się też od nich obietnicę rzucenia nałogu. Wiadomo jednak, że przed sięgnięciem po używkę nie powstrzyma narkomana nawet strach przed śmiercią. Ofiary padają więc nadal.
Bezkarność prezydenta
Jak było do przewidzenia, ta „końska kuracja”, miast oczyścić Filipiny z przestępczości, rozkręciła tylko spiralę przemocy. Spośród prawie 8 tys. ofiar, jakie od lata ubiegłego roku padły w wojnie z narkotykowymi gangami, „tylko” 2,5 tys. zginęło z rąk policyjnych „szwadronów śmierci”. Reszta to zabici w ramach porachunków między samymi przestępcami. Gangsterzy po prostu zaczęli udawać policjantów, imitując egzekucje dokonywane przez „szwadrony”. W ten sposób mogą liczyć na praktyczną bezkarność. Duterte próbuje zaradzić nadużyciom: w lutym wycofał z antynarkotykowej wojny skorumpowaną policję, zastępując ją regularną armią. Czy poprawi to skuteczność walki z narkotykowymi baronami? Można w to wątpić, podobnie jak w zapowiedź, że wojskowi nie będą już mordować bez sądu tysięcy Filipińczyków.
Zbrodnię przeciwko ludzkości – bo tak nazwać należy tę kampanię – potępiła Organizacja Narodów Zjednoczonych, ale prezydent się tym nie przejął, grożąc nawet wystąpieniem Filipin z ONZ. Gdy skrytykował go prezydent Barack Obama, Duterte zelżył go publicznie. Podobnie potraktował rezolucję Unii Europejskiej, tłumacząc, że on przecież „nie zamierza [jak Europejczycy – przyp. JB] zabić 3 milionów Żydów, lecz 3 miliony przestępców”. Taka retoryka oburza dyplomatów, podoba się jednak wielu Filipińczykom. Popularność Duterte utrzymuje się mimo oczywistych zbrodni, jakich dopuszcza się prezydent. Ludzie łudzą się, że „silny człowiek” wreszcie zaprowadzi porządek.
Zbrodnie i nadużycia reżimu krytykują filipińscy biskupi. Duterte, jak to ma w zwyczaju, rewanżuje się im najgorszymi wymysłami, nie może jednak rozpętać otwarcie antykatolickiej kampanii w kraju, w którym zdecydowana większość ludzi to praktykujący katolicy. Przeciętni Filipińczycy, przynajmniej na razie, dają posłuch populiście, jednak nigdy nie zgodziliby się na uczestniczenie w ataku na Kościół. Walka o rząd dusz pozostaje więc nierozegrana.
Podobna walka toczy się w Indonezji, tam jednak przeciwnikiem umiarkowanego państwa jest rosnący w siłę radykalizm muzułmanów. Trudno powiedzieć, jak skończą się te zmagania, jedno wszak można przewidzieć: taktyka zmasowanej przemocy nigdzie nie przyniesie pożądanego celu, jakim dla milionów mieszkańców Archipelagu Malajskiego jest poczucie bezpieczeństwa.