W 1937 i 1938 r. z inspiracji samego Józefa Stalina NKWD uwięziło 140 tys. Polaków, po czym zdecydowaną większość z nich zamordowało. Żeby lepiej wiedzieć, o jakiej skali mówimy, dodam tylko, że w ramach „Operacji polskiej” życie straciło pięć razy więcej Polaków niż w całej zbrodni katyńskiej i tyle samo co łącznie w Auschwitz i w trakcie rzezi wołyńskiej. O tej zapomnianej tragedii pisze w tym numerze „Przewodnika” Paweł Stachowiak (s. 48), upominając się o pamięć o jej ofiarach.
Coraz głośniej też słychać, że Polska będzie się upominać o reparacje wojenne od Niemców za II wojnę światową. Tygodnik „Sieci” z okładki z Adolfem Hitlerem krzyczy, że za horror wojny Niemcy są nam winni 6 bln złotych. Z punktu widzenia prawa sprawa podobno jest otwarta, bo nie ma śladu po rzekomym zrzeczeniu się przez Polskę reparacji. Upływ czasu nie ma tu znaczenia, bo jeszcze niedawno Niemcy płaciły odszkodowania za I wojnę światową. To oznacza, że moglibyśmy dochodzić naszych roszczeń drogą dyplomatyczną lub sądową.
Szkoda, że to, co się dzieje wokół polsko-niemieckich stosunków, z dyplomacją nie ma zbyt wiele wspólnego. Dziś epitet „niemiecki” brzmi w ustach niektórych jak najgorsza obelga. Nie, nie twierdzę, że nie ma punktów spornych. Pierwszym z brzegu jest kwestia osławionych obozów koncentracyjnych – niemiecka telewizja publiczna nie chce przeprosić za nazwanie ich „polskimi”. I dobrze, że spotyka się to z reakcją zarówno na poziomie władz, jak i zwykłych ludzi.
Jestem jednak przekonany, że nie ma innej drogi jak ta wyznaczona przez polskich biskupów, którzy w 1965 r. przebaczyli i poprosili o przebaczenie. Czy to naiwność? Nie, bo ta droga nie zakłada przemilczania trudnych tematów i daje szansę spotkania. A bez spotkania trudno rozwiązać dzielące nas problemy. Chyba że wcale nie chodzi tutaj o znalezienie rozwiązania.