Nie były to bezpieczne wycieczki. Mali wędrowcy – wśród nich nawet pięciolatki – nierzadko musieli przemierzać 200–300 kilometrów drogi wiodącej przez przepaście i skalne szczeliny. Niejedno z dzieci zmarło tam z zimna lub wyczerpania.
Cel podróży oznaczał nowy etap odysei. Na Świętego Józefa (19 marca) w szwabskich miasteczkach Friedrichshafen i Ravensburg odbywały się specjalne „targi dziecięce”. Setki zabiedzonych chłopców i dziewcząt wystawały tam na placach targowych, a bogaci gospodarze z okolicy oglądali je i wyceniali, jak towar. Nikogo nie dziwiło, gdy potencjalny nabywca bezceremonialnie otwierał małemu góralowi usta, by sprawdzić stan uzębienia: tak przecież robiło się z kupowanymi końmi. Niekiedy kupujący ustawiał obok siebie dwóch chłopaków, każąc każdemu trzymać w wyciągniętej ręce ciężki odważnik. Któremu wcześniej zemdlała ręka, ten odpadał. Zwycięzcę gospodarz zabierał do siebie.
Dzieci czekała ciężka praca w oborze, w stajni, w kuchni albo na polu. Dzień roboczy zaczynał się o piątej rano, kończył z zapadnięciem zmroku. Zasadniczym wynagrodzeniem było wyżywienie i nocleg, czasem jednak, gdy mały parobek lub mała służąca mieli odrobinę szczęścia, do kieszeni wpadało im trochę grosza. Wtedy, po ponad półrocznej służbie, Schwabenkinder (jak je nazywano) wracały do domu z wypchanymi węzełkami. Ich standardową zawartością były dwie pary butów albo dwie koszule. Nie było to wiele, ale i tak rodzice witali wtedy swoje pociechy jako szczęściarzy.
Bywało i gorzej. Niejeden z chłopców wracał z niczym, w dodatku posiniaczony lub poraniony. Wiadomo, gospodarze bywali różni: jedni lepsi, inni gorsi.
Niemiecki ojciec Mateusz
Jednym z miejsc, z których regularnie wyruszały dziecięce pochody, była parafialna wioska Serfaus, leżąca w głębokiej dolinie tyrolskiej rzeki Inn. Tamtejszy proboszcz Franz Schoepf ze współczuciem patrzył na malców, rokrocznie opuszczających rodzinne domy. Sam był jednym z tych górali, dobrze znał ich życie i wiedział, co to konieczność. Nie chciał jednak bezsilnie się przyglądać. Zaczął więc towarzyszyć grupie „swoich” dzieci, przeprowadzając je przez niebezpieczne góry.
Nadal jednak czuł, że to za mało. Razem z kolegą, ks. Aloisem Gaimem z sąsiedniej parafii Hochgallmig założył więc w 1891 r. „Związek na rzecz Dobra Dzieci Wędrujących do Szwabii”. Odtąd dwaj proboszczowie, jako legalna instytucja, mogli nie tylko pomagać dzieciom w trudach podróży, ale też bronić ich interesów wobec pracodawców.
Wielebny Alois Gaim okazał się pierwowzorem ojca Mateusza z polskiej telenoweli. Kupił rower (wtedy nowość) i wystarał się u biskupa o specjalne pozwolenie na jeżdżenie nim po bliższej i dalszej okolicy. Od 1901 r., każdego lata, wsiadał na ten rower i robił nim wyprawy za niemiecką granicę. Jeździł od gospodarstwa do gospodarstwa, wszędzie tam, gdzie – jak wiedział – pracowały dzieci z gór. Sprawdzał czy Schwabenkinder są godziwie traktowane, czy mają co jeść i gdzie spać, czy ubierają się czysto i czy mają czas, by w niedzielę pójść do kościoła (Szwabowie, podobnie jak Tyrolczycy, są katolikami). Takie inspekcje trwały do 1914 r. Przez ten czas ks. Gaim, w imieniu Związku, wytoczył przed sądami królestwa Wirtembergii, do którego należała Szwabia, 60 spraw o złe traktowanie nieletnich pracowników.
Czasy się zmieniały i coraz więcej ludzi gorszyły „dziecięce targi”, które niepokojąco przypominały niegdysiejsze targi niewolników na plantacjach. W 1915 r. zakazano ich, ale wędrówki dzieci odbywały się nadal: mali górale przychodzili do zawczasu umówionych miejsc. Kres pracy najemnej nieletnich, jako masowemu zjawisku, przyniósł dopiero rok 1921, kiedy to rząd Wirtembergii rozciągnął obowiązek szkolny na dzieci przybywające z zagranicy. Kto musiał mieć czas na naukę, ten nie mógł pracować. Większość gospodarzy pozbyła się więc tyrolskich młodocianych parobków. Jednak wędrówki za chlebem, choć w mniejszym zakresie, trwały nadal – bo nadal w alpejskich dolinach trwała bieda. Ostatnie Schwabenkinder wędrowały przez przełęcze jeszcze w latach drugiej wojny światowej. Dziś dożywają późnej starości w wioskach, które wzbogaciły się na zimowej turystyce.
Zapomniani bohaterowie
O księżach Schoepfie i Gaimie mało kto pamięta. Gorzej że wśród niektórych Niemców pokutuje dziś opinia, że to sami księża przyczyniali się do wyzysku dzieci. Bo przecież organizowali ich wyprawy, konwojowali je – zamiast walczyć o zniesienie nieprzynoszącego chluby zjawiska. Są i tacy, co nazywają obu proboszczów „handlarzami niewolników”.
Są to opinie skrajnie krzywdzące, bo niebiorące pod uwagę realiów epoki. Osoby, które je formułują, wyrosły w dobrobycie i nie wyobrażają już sobie, czym była góralska bieda, która popychała tyrolskich rodziców do drastycznych kroków. Słusznie potępiamy dziś „targi dzieci” w szwabskich miasteczkach, ale wtedy najemna praca była dla tych dzieci jedyną ucieczką z zaciskającej się pętli głodu. Księża Schopef i Gaim dobrze o tym wiedzieli, dlatego dzisiaj należy się im wdzięczna pamięć i modlitwa.