To właśnie wśród tej kilkudniowej intensywnej wymiany postów Ewa zadała internautom powyższe pytanie. Słysząc rzucane niekiedy w przestrzeni publicznej zarzuty, że Kościół i katolicy to na przykład ciemnogród, udział w zbiorowej iluzji albo w spisku „czarnych”, też miałabym ochotę zapytać: Czy to aż tak źle, że jestem katoliczką? Wiele osób (co najmniej) sceptycznie nastawionych do (tej) wiary lubi używać następującego argumentu: najważniejsze to być dobrym człowiekiem, w tym objawia się nasza wielkość, o to przede wszystkim w życiu powinno chodzić. A nie jakieś tam zabobony. Przewrotnie można by powiedzieć, że faktycznie katolicyzm i bycie dobrym nie mają ze sobą wiele wspólnego. Kilka lat temu od dominikanina o. Aleksandra Kozy usłyszałam słowa, które mnie wbiły w fotel i – przyznaję – początkowo nieco zbulwersowały: „Chrześcijaństwo nie jest o byciu dobrym. Chrześcijaństwo jest o relacji z Jezusem Chrystusem”. Musiałam trochę przetrawić te zdania, zanim do mnie dotarło, że Kościół naprawdę nie ma nic wspólnego z centrum samodoskonalenia (skutkującego jakże przyjemnym samozadowoleniem).
A jednak bycie w Kościele i relacja z Bogiem brane na serio siłą rzeczy wpływają na to, jakim jestem człowiekiem, także w kontekście pozakościelnym (stosuję ten podział na potrzeby tekstu, bo w gruncie rzeczy wierzę, że wcielenie Jezusa zatarło granicę między sacrum i profanum, i cała rzeczywistość, bez wyjątku, należy do Niego).
Zazdroszczę tym, którzy potrafią być dobrzy tak po prostu, sami z siebie. Ja czasem wcale nie mam ochoty być dobra. Mam za to ochotę być wredna, opryskliwa i złośliwa. I bardzo często nie idę za tym nie dlatego, że rodzice uczyli mnie inaczej albo że tak nie wypada. Robię to wyłącznie ze względu na Ewangelię i zawarte w niej słowa Jezusa – choćby te o kochaniu bliźniego jak siebie samego. A jeśli jednak pójdę za tą swoją mało popisową ochotą, to się z tego spowiadam, bo nie chcę się zgodzić na to, żeby takie zachowanie stało się w moim życiu normą.
Jeszcze ciekawiej jest w kwestiach związanych z przebaczeniem i pojednaniem. Kiedy czuję się skrzywdzona, w pierwszym odruchu chciałabym odpłacić pięknym za nadobne albo przynajmniej podzielić się ze światem historią swojej rany, dorzucając kilka interesujących faktów o jej autorze. Zrobić krok w jego stronę – choćby tylko w samej sobie? Koszmarnie trudne! Ale co w takim razie z deklaracją, którą codziennie wypowiadam: „i przebacz nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”? Nie wiem, jak Państwu, ale mnie się zdarzyło kilka razy odpuścić tylko dlatego, że dostałam na poczet tego jakąś ekstra łaskę z góry. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.
Mogłabym jeszcze dorzucić soczysty akapit o tym, jak bardzo znaczący wpływ wiara ma na moją pracę i relacje zawodowe (z ilu rzeczy muszę się spowiadać!), ale miejsce w kolumnie się kończy, więc do tego tematu może jeszcze wrócimy. I jak Państwo sądzą: Czy to aż tak źle, że jestem katoliczką?