Logo Przewdonik Katolicki

Czy to aż tak źle, że jestem katoliczką?

Anna Sosnowska
FOT. ARCHIWUM PRYWATNE. Anna Sosnowska Redaktor naczelna portalu Aleteia.pl

Ten tytuł nie jest moim autorskim wymysłem. Pamiętają Państwo świąteczną burzę wokół Ewy Chodakowskiej, wywołaną wielkanocnymi życzeniami, które trenerka opublikowała na swoim Facebooku?

To właśnie wśród tej kilkudniowej intensywnej wymiany postów Ewa zadała internautom powyższe pytanie. Słysząc rzucane niekiedy w przestrzeni publicznej zarzuty, że Kościół i katolicy to na przykład ciemnogród, udział w zbiorowej iluzji albo w spisku „czarnych”, też miałabym ochotę zapytać: Czy to aż tak źle, że jestem katoliczką? Wiele osób (co najmniej) sceptycznie nastawionych do (tej) wiary lubi używać następującego argumentu: najważniejsze to być dobrym człowiekiem, w tym objawia się nasza wielkość, o to przede wszystkim w życiu powinno chodzić. A nie jakieś tam zabobony. Przewrotnie można by powiedzieć, że faktycznie katolicyzm i bycie dobrym nie mają ze sobą wiele wspólnego. Kilka lat temu od dominikanina o. Aleksandra Kozy usłyszałam słowa, które mnie wbiły w fotel i – przyznaję – początkowo nieco zbulwersowały: „Chrześcijaństwo nie jest o byciu dobrym. Chrześcijaństwo jest o relacji z Jezusem Chrystusem”. Musiałam trochę przetrawić te zdania, zanim do mnie dotarło, że Kościół naprawdę nie ma nic wspólnego z centrum samodoskonalenia (skutkującego jakże przyjemnym samozadowoleniem).

A jednak bycie w Kościele i relacja z Bogiem brane na serio siłą rzeczy wpływają na to, jakim jestem człowiekiem, także w kontekście pozakościelnym (stosuję ten podział na potrzeby tekstu, bo w gruncie rzeczy wierzę, że wcielenie Jezusa zatarło granicę między sacrum i profanum, i cała rzeczywistość, bez wyjątku, należy do Niego).

Zazdroszczę tym, którzy potrafią być dobrzy tak po prostu, sami z siebie. Ja czasem wcale nie mam ochoty być dobra. Mam za to ochotę być wredna, opryskliwa i złośliwa. I bardzo często nie idę za tym nie dlatego, że rodzice uczyli mnie inaczej albo że tak nie wypada. Robię to wyłącznie ze względu na Ewangelię i zawarte w niej słowa Jezusa – choćby te o kochaniu bliźniego jak siebie samego. A jeśli jednak pójdę za tą swoją mało popisową ochotą, to się z tego spowiadam, bo nie chcę się zgodzić na to, żeby takie zachowanie stało się w moim życiu normą.

Jeszcze ciekawiej jest w kwestiach związanych z przebaczeniem i pojednaniem. Kiedy czuję się skrzywdzona, w pierwszym odruchu chciałabym odpłacić pięknym za nadobne albo przynajmniej podzielić się ze światem historią swojej rany, dorzucając kilka interesujących faktów o jej autorze. Zrobić krok w jego stronę – choćby tylko w samej sobie? Koszmarnie trudne! Ale co w takim razie z deklaracją, którą codziennie wypowiadam: „i przebacz nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”? Nie wiem, jak Państwu, ale mnie się zdarzyło kilka razy odpuścić tylko dlatego, że dostałam na poczet tego jakąś ekstra łaskę z góry. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.

Mogłabym jeszcze dorzucić soczysty akapit o tym, jak bardzo znaczący wpływ wiara ma na moją pracę i relacje zawodowe (z ilu rzeczy muszę się spowiadać!), ale miejsce w kolumnie się kończy, więc do tego tematu może jeszcze wrócimy. I jak Państwo sądzą: Czy to aż tak źle, że jestem katoliczką?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki