W styczniu Sąd Rejonowy Warszawa–Wola wydał wyrok, w którym stwierdził nieważność kredytu frankowego udzielonego przez Getin Bank i nakazał zwrot dotychczas zapłaconych rat. Miesiąc później w innej sprawie, tym razem w Śródmieściu, sędzia nie uznał co prawda umowy kredytu za nieważną, jednak de facto nakazał jego przewalutowanie na złotówki. Takie pojawiające się co chwilę historie przypominają nam o wciąż nierozwiązanej sprawie licznej grupy frankowiczów, czyli Polaków, którzy zaciągnęli kredyt w szwajcarskiej walucie.
Mało jest tematów, które wzbudzają równie gorące emocje, i nic dziwnego. Po pierwsze, temat ten łączy się z dramatem wielu rodzin, których poziom życia po wzroście kursu franka wyraźnie spadł. Po drugie, jest to sprawa wyjątkowo skomplikowana, obfitująca w fachowe terminy i wymagająca znajomości bankowych realiów. A tam, gdzie niejasność spotyka się z dramatem, łatwo o wybuch emocji. Tymczasem sprawa nie jest prosta, bo żadna ze stron nie jest całkiem winna, ale też nikt nie jest zupełnie bez winy.
Lekarstwo gorsze od choroby?
Bardzo ważne jest znać okoliczności, w jakich narodził się pomysł udzielania kredytów we frankach. Na początku XXI w. Polska zmagała się z dużymi problemami mieszkaniowymi. W latach 90. rynek przeżył załamanie, a roczna liczba oddawanych mieszkań spadła do 89 tys., czyli do najniższego poziomu od czasów... II wojny światowej. W latach 2001–2005 ta liczba nieco wzrosła, ale było to wciąż za mało, by zaspokoić potrzeby Polaków. Po prostu byliśmy zbyt biedni, żeby kupować drogie w stosunku do naszych zarobków lokale. W odpowiedzi na tę sytuację banki zaproponowały Polakom produkt, który miał jej zaradzić. Zaczęto oferować kredyty w szwajcarskiej walucie, gdyż można było w ten sposób uzyskać dużo niższe oprocentowanie, a co za tym idzie, koszt zakupu mieszkania na kredyt był dużo niższy niż w złotych. Na krótką metę rzeczywiście przyniosło to oczekiwany efekt. Kredyty we frankach na dużą skalę zaczęto udzielać od 2005 r. i w latach 2006–2010 liczba oddawanych mieszkań wzrosła do 142 tys. rocznie. Zaczęli z nich korzystać nie tylko ci Polacy, których nie było stać na żadne mieszkanie, ale też ci, którzy chcieli kupić większe lub o lepszym standardzie czy w lepszej lokalizacji. Obie strony nie doceniły zagrożenia – banki zwabione większą liczbą klientów, a klienci skuszeni możliwością posiadania mieszkania lepszego, niż pozwalałaby na to ich zdolność kredytowa liczona w złotówkach.
Kredyty udzielane we frankach były tak atrakcyjne, gdyż opierały się na szwajcarskiej stopie procentową, dzięki czemu miały one czasem niemal dwa razy niższe oprocentowanie niż kredyty złotowej. W głośnym raporcie Komisja Nadzoru Finansowego porównała dwa takie same kredyty o wartości 300 tys. zł udzielone w 2005 r. Na samym początku miesięczna rata kredytu frankowego wynosiła 1296 zł, a złotowego... 1932 zł (różnica oczywiście zmieniała się w czasie, zależnie od kursu waluty i zmieniających się stóp procentowych). Frankowicze najwięcej zyskiwali w 2008 r., potem jednak frank zaczął wyraźnie drożeć i raty rosły. Wysokość rat kredytów analizowanych przez KNF zrównałaby się w 2013 r., a następnie to raty w złotych stawałyby się coraz niższe, tym bardziej że spadała polska stopa procentowa. Jednak z drugiej strony szwajcarski bank centralny też zaczął obniżać swoje stopy, które spadły... poniżej zera, co oczywiście hamowało wzrost rat frankowiczów. Na koniec 2015 r. rata opisywanego przez KNF kredytu frankowego wciąż byłaby niższa od raty analogicznego kredytu złotowego w pierwszym roku obowiązywania umowy – wynosiłaby 1822 zł.
Od tamtego czasu kurs franka się niemal nie zmienił (wzrósł o dosłownie kilka groszy), więc można powiedzieć, że znaczna większość frankowiczów wciąż płaci raty niższe niż te, które musieliby płacić w 2005 r., gdyby zdecydowali się wtedy na kredyt złotowy. Trudno więc uznać frankowiczów tylko i wyłącznie za ofiary. Tym bardziej że duża część z nich miała możliwość wzięcia kredytu w złotówkach – jednak musiałaby się wtedy zdecydować na wyraźnie tańsze (a więc mniejsze lub gorzej położone) mieszkanie.
Grzechy małe i większe
Banki oczywiście mają swoje grzechy na sumieniu. Początkowo nie uwzględniały, że szwajcarska stopa procentowa spadła poniżej zera, co powinno obniżyć ogólne oprocentowanie kredytu. Jednak interwencja Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów ukróciła ten proceder, a kilka banków musiało zwrócić nadpłacone raty. Bez wątpienia bardzo często nie informowały należycie klientów o ryzyku. A przede wszystkim stosowały one wysokie spready, czyli różnice między kursem kupna waluty (po którym bank liczy wartość kredytu podczas jego wypłaty) a kursem sprzedaży (który bierze pod uwagę podczas przeliczania raty). Oczywiście oba kursy zawsze się różnią, jednak banki, i to de facto wszystkie, zdecydowanie zawyżały kurs sprzedaży, by dzięki temu podwyższać płacone sobie raty. Właśnie tym problemem ma zająć się ustawa przygotowana przez prezydenta Andrzeja Dudę. Według zapowiedzi ma ona wejść w życie jeszcze w tym roku, a w jej wyniku banki będą musiały zwrócić swoim klientom około 4 mld zł (czy raczej zaliczyć tę kwotę na poczet zapłaconych rat). Oby tym razem obeszło się bez wpadek, których nie ustrzegła się pierwotna wersja tej ustawy. Zawierała ona między innymi absurdalny przepis, według którego zwrot będzie dotyczył tylko kredytów o wartości niższej niż 350 tys. zł, tak jakby powyżej tego poziomu oszustwo nie było już oszustwem. Natomiast wszyscy frankowicze, którzy czują się oszukani w inny sposób niż zawyżanie spreadu, powinni podać swój bank do sądu. Dzięki temu można uzyskać albo unieważnienie kredytu (i zwrot wszystkich zapłaconych rat), albo przynajmniej przeliczenie kredytu na złote, przy zachowaniu zgodnego z umową oprocentowania. A sądy bardzo często orzekają na korzyść kredytobiorców, najczęściej z powodu zawarcia w umowie niejasno określonej wartości kredytu, dzięki czemu banki niemal swobodnie określały kurs franka, a więc też kwotę złotówek do spłaty.
Rozwiązanie na przyszłość
Tymczasem od polskich parlamentarzystów powinniśmy oczekiwać wprowadzenia mechanizmów bardziej równomiernie rozkładających ryzyko kredytu. Obecnie w zasadzie całość ryzyka spoczywa na kredytobiorcach. I dotyczy to wszystkich kredytobiorców, także złotowych, którzy są narażeni na ewentualną podwyżkę polskich stóp procentowych, a to przy kredytach o zmiennym oprocentowaniu (a takie w Polsce dominują) oznacza wzrost raty. Tak więc rządzący powinni przeprowadzić zmiany, które nie tylko pomogą rozwiązać problem frankowiczów, ale będą działać także w przyszłości, gdy na rynku pozostaną już tylko kredyty w krajowej walucie. Takie bardziej równomierne rozłożenie ryzyka mogłoby zakładać na przykład, że w razie wzrostu raty powyżej pewien ustalony w ustawie poziom (np. 133 proc. raty początkowej), to banki pokrywałyby nadwyżkę, a kredytobiorca miałby pewność, że nigdy nie będzie musiał płacić raty wyższej niż jasno określona kwota. Poza tym należałoby też wprowadzić rozwiązanie dobrze znane w USA – banki mogłyby dochodzić swoich roszczeń tylko z przedmiotu zabezpieczenia kredytu, czyli z objętego hipoteką mieszkania, a nie jak obecnie z całego majątku dłużnika. W ten sposób kredytobiorca, który wpadłby w kłopoty, mógłby po prostu oddać mieszkanie i zacząć od nowa. Dziś często traci mieszkanie, a potem jeszcze przez lata użera się z komornikiem.
Rozsądnych rozwiązań problemu frankowiczów jest sporo. Przy ich planowaniu ważne jest, by nie dać się ponieść populistycznym nawoływaniom, żeby całą winę i koszty zrzucić na jedną ze stron. Bo takie działanie, zamiast rozwiązania problemu, spowoduje tylko szereg nowych.