Krzysztof Gucwa z entuzjazmem pokazuje rodzinne albumy i pamiątki. – Tutaj jest jego szkolne świadectwo, oczywiście z czerwonym paskiem. O, a tutaj jego książeczka harcerska. I krzyż, który miał z sobą w Afryce – mówi wzruszony. Czuje się odpowiedzialny za to, by pamięć o młodszym bracie przetrwała. Pokazuje książki, płyty, a także kilka starannie prowadzonych segregatorów, w których znajdują się zdjęcia, listy, i te najtrudniejsze stronice – wspomnienia osób, które znały Roberta. Napłynęły one do ich domu w dniach, kiedy otrzymali tragiczną wiadomość. Roberta Gucwę, kleryka Stowarzyszenia Misji Afrykańskich (SMA) zamordowano na misjach w Bimbo, w Republice Środkowoafrykańskiej w 1994 r. Miał 25 lat.
Nabił mi guza
– Między nami było dziesięć lat różnicy – zaczął swoją opowieść Krzysztof. Kiedy Robert się urodził, byłem już na tyle duży, że mogłem się nim zająć. Pieluszki mu zmieniałem! Na porządku dziennym było to, że woziłem go w wózku. Mieliśmy też starszą siostrę, ale jej nie poznaliśmy. Żyła bardzo krótko. Zmarła, nim ja się urodziłem – milknie na chwilę. – Takie czasy, opieka w szpitalu nie była najlepsza – dodaje, po chwili zmieniając temat. – Dwa lata byliśmy razem w jednej szkole. Czasem widywaliśmy się na korytarzu. Czy się chwalił, że ma starszego brata? Nie wiem. Może później, kiedy wyjechałem na studia. On miał dzięki temu dostęp do książek o komputerach, bo czasem mu je podrzucałem. Pamiętam też, jak Robert mnie raz uderzył i nabił mi guza. Mieliśmy w domu etażerkę, której nóżki nie były stabilne. On jakimś cudem jedną wyciągnął i oberwałem. Ale nie złościłem się. On był kompletnie tego nieświadomy, miał może trzy latka. No jak mogłem złościć się na takie małe dziecko? – pyta retorycznie.
Pierwszy raz przy ołtarzu
Robert został ministrantem nieco wcześniej niż inni. Pewnego dnia jego brat wziął go z sobą, by służyli razem przy ołtarzu i tak już zostało. Nikt nie śmiał sprzeciwiać się obecności tego pierwszoklasisty, skoro był pod opieką starszego brata. Już w czasie pierwszej Mszy niósł do ołtarza mszał. Czy tamta chwila była początkiem rozmyślań o kapłaństwie? Dziś ze wspomnień bliskich mu osób dowiadujemy się, że do ministrantury podchodził niezwykle starannie. Po Mszy św. zastanawiał się, co zrobił źle i co może poprawić następnym razem. Angażował się całym sobą. Podobnie było z harcerstwem, z kółkiem teatralnym, ze szkołą. Był członkiem Ligi Ochrony Przyrody, kółka PCK, startował w olimpiadach przedmiotowych. Za swoje wyniki w nauce otrzymał Złotą Tarczę z Laurem – największe wyróżnienie IV Liceum Ogólnokształcącego w Tarnowie, do którego uczęszczał. We wspomnieniach kolegów zapisał się jako chłopiec uczynny, zdolny i koleżeński.
Pierwszy kandydat
W 1987 r. Robert wziął udział w pieszej tarnowskiej pielgrzymce na Jasną Górę. Właśnie wtedy usłyszał kazanie ks. Daniela Burke’a SMA, pod wpływem którego zdecydował się poświęcić pracy misyjnej. Zachował się fragment brudnopisu pierwszego listu, który wysłał do ks. Daniela. Prosił w nim m.in. o przybliżenie działalności Stowarzyszenia Misji Afrykańskich. Gdy Robert dowiedział się, że głównym celem SMA jest tzw. pierwsza ewangelizacja rdzennych ludów Afryki, które nigdy nie słyszały Dobrej Nowiny, postanowił wstąpić w jego szeregi. Wspominając ten moment, ks. Daniel, „siewca” jego powołania, napisał: „Tak naprawdę Robert był naszym pierwszym kandydatem i okazał się liderem wśród kolegów. Podczas formacji w Polsce, a następnie w Afryce okazał się niezwykle uzdolnionym studentem, obdarowanym i hojnym w dawaniu siebie, poświęcając się całkowicie Bożemu powołaniu. Kiedy Robert wstąpił w nasze szeregi, czuliśmy się prawdziwie obdarowani przez Boga”. I rzeczywiście – w 1950 r. władze komunistyczne skonfiskowały wszystkie posiadłości stowarzyszenia w Polsce. Gdy w latach 80. postanowiono reaktywować działalność SMA, Robert był pierwszym kandydatem, który zgłosił swoją gotowość wyjazdu na misje.
Ciastka z owsianki
Swoje doświadczenie misyjne kl. Robert zdobywał, przebywając m.in. na placówkach w Togo, Ghanie, Beninie i RŚA. Odwiedzał domy dla chorych dzieci, zaglądał do apteki, którą prowadziły siostry zakonne, przygotowywał chętnych do przyjęcia sakramentów. Nauczył się także… piec ciastka owsiane, by potem móc dzielić się nimi ze współbraćmi. – Pierwszy raz spotkałam Roberta w 1991 r. Przebywałam wtedy na naszej misyjnej placówce w Ghanie – wspomina s. Alicja, klaryska. – Robert chciał poznać jednego ze swoich współbraci, który niedaleko nas prowadził życie pustelnicze. Pamiętam, że jedna z naszych sióstr zapytała, czy ma ochotę na ciastko. Przytaknął. A siostra przy okazji nauczyła go, jak takie ciastka – z płatków owsianych, kakao i margaryny – zrobić. Bardzo się z tego cieszył. Oni nieraz musieli przygotowywać posiłki międzynarodowe. Mówił, że teraz będzie potrafił przygotować nawet deser na takie spotkania – uśmiecha się siostra. – W 1992 r. ci klerycy zamówili u nas stuły. Myśmy wtedy zaczęły się zajmować haftem liturgicznym. W Ghanie była tradycja produkowania tkanych pasów z kolorowych i złotych nici. Oni już wtedy myśleli o swoich święceniach. Chcieli mieć coś, co będzie pochodziło z Afryki. Mieli nadzieję, że założą te stuły w dniu swoich prymicji – mówi siostra.
Dlaczego mnie bijecie?
15 czerwca 1994 r. klerycy odnowili swoje przyrzeczenia przynależności do SMA. Nikt nie przypuszczał, że dokładnie pięć miesięcy później, 15 listopada, jeden z nich zostanie brutalnie zamordowany podczas napadu na ich dom formacyjny w Bimbo. Tego pamiętnego wieczoru grupa około dziesięciu rebeliantów weszła na teren misji i dotarła do domu, w którym mieszkali klerycy. Bandyci rozdzielili seminarzystów: Europejczyków do jednego rogu sali, zaś miejscowych do drugiego rogu. Rzucili wszystkich na ziemię, i bijąc Afrykańczyków, zażądali rozmowy z przełożonym wspólnoty. Nie wiedzieli, że przełożeni są w innym budynku. Wtedy kl. Robert, widząc, jak traktowani są jego współbracia, powiedział: „Ja jestem przełożonym, zaprowadzę was do mojego pokoju, będziecie mogli zabrać, co będziecie chcieli”. Oprawcy musieli się rozdzielić. Część pilnowała kleryków, inni wyszli z Robertem. – Po wyjściu jeden z bandytów uderzył Roberta w twarz, a ten zapytał wówczas: „Dlaczego mnie bijecie?” Słyszeliśmy to, leżąc na podłodze jadalni, gdzie pilnowała nas dwójka uzbrojonych rzezimieszków – mówi ks. Krzempek SMA, który w chwili napadu był w tym samym miejscu, co Robert. Po szamotaninie Robert uciekł do pobliskiego domu kombonianów i zawiadomił ich o napadzie. Gdy na terenie misji rozległ się głośny alarm, rebelianci zaczęli uciekać. Opuścili także dom kleryków, nie raniąc nikogo. Robert wraz z włoskim misjonarzem wsiadł do samochodu, by zawiadomić policję. Niestety, samochód natrafił na kolejnych bandytów. Po chwili stanął oko w oko z napastnikiem. Rozległy się strzały. Pierwsza kula zraniła go w brzuch, druga – śmiertelna, w płuco. – Robert żyłby do dzisiaj, gdyby myślał tylko o sobie. On jednak z niezwykłą odpowiedzialnością̨ za innych mężnie postanowił nieść pomoc – mówi ks. Krzempek SMA. – Dla nas, klarysek, jego śmierć była jak starcie na proch nasionka, które dopiero zaczęło wypuszczać młode listki. Nawet nie zdążył założyć stuły, o której tak marzył. Nie mam wątpliwości, że zginął jako świadek Chrystusa – wspomina s. Alicja.
Witraż nadziei
Trumna z ciałem misjonarza przyleciała do Polski 25 listopada 1994 r. Koledzy seminarzyści włożyli do niej także woreczek afrykańskiej ziemi, tej samej, dla której całkowicie poświęcił się Robert. Kilka lat po jego śmierci, w jego parafialnym kościele w Tarnowie-Mościcach został zamontowany witraż. Przedstawia on scenę, w której ukrzyżowany Jezus zwraca się do jednego ze złoczyńców słowami: „Dziś ze mną będziesz w raju”. Fundatorami są Helena i Kazimierz, rodzice młodego misjonarza. Do końca swoich dni trwali w nadziei, że ich syn jest w raju z Tym, dla którego oddał swoje życie.