Jeśli jego parafia nie ma własnych budynków, ksiądz chodzi od proboszcza do proboszcza, szukając takiego, który wynajmie mu pokój. A potem chodzi raz jeszcze, szukając miejsca, gdzie z parafianami może się modlić. Jeśli zapłaci za wynajem, w jednym kościele będzie mógł w niedzielę przed południem odprawić Mszę św., a w innym, po drugiej stronie miasta, spotkać się w piątek po południu z dziećmi pierwszokomunijnymi. Ale to, że angielski proboszcz wynajmie mu kościół, wcale nie jest oczywiste. Wpuszczenie Polaków wiąże się przecież z tym, że trzeba się dogadać, dopasować godziny, pilnować ustalonego porządku, potem jeszcze posprzątać. Polski ksiądz ma szczęście, jeśli jakaś życzliwa dusza rodaka, przebywającego w Londynie od lat, weźmie go na lunch i tam wytłumaczy, jak rozmawiać z Anglikami. Powie, że nie lubią być stawiani w sytuacji, gdy odpowiedzieć muszą „tak” lub „nie”, więc nie należy ich pytać wprost. Trzeba się zwierzyć z problemu, a wtedy chętnie pomogą znaleźć rozwiązanie. Wtedy znajdzie się i kąt na plebanii, i miejsce przy ołtarzu. Tak wygląda codzienność wielu polskich księży, pracujących wśród emigrantów w Londynie.
Rachunek z prymasa
Dokładnie sto lat temu, w 1917 r., polscy biskupi napisali list, skierowany do Polaków na obczyźnie, prosząc ich o zachowanie wiary. – Nie zaniedbujcie pilnego uczęszczania na nabożeństwa, a otrzymacie w zamian pociechę, pomoc i siłę – pisali. – Nie tylko gorącym pragnieniem powrotu do swoich powinna się wyrażać miłość kraju ojczystego. Owszem na obczyźnie powinniście dawać świadectwo o Polsce. Temat emigracji mocno leżał na sercu kard. Augustowi Hlondowi, który w 1931 r. apelował: „Kochany Rodaku! Pokrzep swe serce wspomnieniami z ojczystej ziemi i mocno stój przy wierze ojców. Z Bogiem zawsze ci będzie lżej i lepiej. Gdy przystąpią do ciebie wilki w owczej skórze i kusić cię będą, byś opuścił szeregi Kościoła, nie dawaj posłuchu fałszywym prorokom i trwaj przy świętej wierze. Z dala od kraju pamiętaj o Ojczyźnie, i o ile możesz, służ jej całą duszą. Pamiętaj, że jesteś listkiem tego wielkiego drzewa, któremu na imię – Naród Polski”.
9 marca br. w Watykanie odbędzie się dyskusja teologów nad tzw. positio, czyli dokumentem opisującym życie i cnoty kard. Hlonda. Jeśli dokument zostanie przyjęty, już tylko podpis papieża i cud dzielić nas będzie od beatyfikacji prymasa. Świętość człowieka jednak ma dla nas znaczenie o tyle, o ile staje się przykładem lub pretekstem do rachunku sumienia. W przypadku kardynała Hlonda powinien to być rachunek sumienia ze stosunku do emigracji, która według jego myśli miała być „skrawkiem Polski poza Polską”.
Sto minut do Polski
– We współczesnej emigracji w Londynie nie ma już wielkiej potrzeby „budowania Polski poza Polską” – tłumaczy ks. Witold Kapuściński, proboszcz parafii pw. św. o. Pio w Londynie. – Ludzie z tzw. starej emigracji, których znał kard. Hlond, nie mieli możliwości kontaktu z Polską. To był kraj, o którym mogli pamiętać, ale nie mogli do niego pojechać. Wiem z opowieści, że ludzie przychodzili na Mszę św. do kościoła na Devonii, pierwszego kościoła kupionego tu dla Polaków, a potem siedzieli tam do wieczora razem, jedli, rozmawiali, spędzali wspólnie czas. Wychowywali dzieci w duchu polskości, ale Polskę mogli im pokazać tylko na fotografii. Te dzieci zwykle wyjeżdżają z Anglii, bo czują się w niej obcokrajowcami – ale do Polski również nie wracają. Współcześni emigranci wiedzą, że mogą wrócić w każdej chwili. Nie czują się odseparowani od reszty polskiego społeczeństwa, nie mają więc potrzeby szukania „swoich” w Londynie. Często mają dwa domy: w Anglii i w Polsce. Ich dzieci mówią w dwóch językach, choć to angielski staje się dla nich tym pierwszym, którym rozmawiają ze sobą w szkole. Jeśli dbają o kontakt z Polską, z językiem i kulturą, to raczej ze względów praktycznych, mając świadomość, że być może do Polski kiedyś wrócą, a ich dzieci będą sobie musiały z tym poradzić. Powstają więc i rozwijają się mocno polskie szkoły, w których dzieciaki w soboty uczą się przez kilka godzin języka polskiego, polskiej historii i geografii, często również katechezy. I właśnie w tych szkołach szczególnie kultywuje się też polskie tradycje, język, zwyczaje, tańce, potrawy i tym podobne. Do kościoła ludzie nie przychodzą już po polską kulturę, ale po duszpasterstwo.
– Żyjemy w czasach globalizacji, runęły mury, otwarte są granice, a internet sprawia, że możemy zachować kontakt z najbliższymi nawet wówczas, gdy jesteśmy bardzo daleko – potwierdza ks. Bartosz Rajewski, proboszcz polskiej parafii akademickiej pw. św. Wojciecha na South Kensington w Londynie. – Odległości między Wielką Brytanią a Polską nie mierzymy w tysiącach kilometrów, ale w minutach, lot z Londynu do Warszawy trwa niespełna sto minut. Kontakt Polaków z ojczyzną jest stosunkowo łatwy. Oczywiście duszpasterstwo polskie nie zatraca swoich funkcji patriotycznych. W życiu parafii nie brakuje inicjatyw kulturalnych i społecznych, które pomagają podtrzymywać więzi z Polską. Ludzie potrzebują wsparcia w wielu wymiarach, nie tylko w wymiarze religijnym. My jesteśmy po to, by takiego wsparcia im udzielać.
Stary problem
– Problem emigracji był problemem starym, jeszcze przedwojennym – mówi ks. Bogusław Kozioł TChr, wicepostulator procesu beatyfikacyjnego kard. Hlonda. – Próbowali go rozwiązać biskupi, którzy wysyłali do skupisk polonijnych księży diecezjalnych. Ci jednak, pozostawieni tam samym sobie, niewiele mogli zrobić. Proszono o zajęcie się emigrantami różne zakony, ale to nie zdało egzaminu, bo zakony miały inne charyzmaty. Gdy opiekę nad polskimi emigrantami przejął prymas Hlond, próbował założyć w Poznaniu Seminarium Zagraniczne, przeznaczone dla kandydatów z różnych diecezji, pragnących pracować wśród emigrantów. I to jednak się nie udało, bo do seminarium nie było kandydatów. Wreszcie prymas wpadł na pomysł założenia nowego zgromadzenia zakonnego, przeznaczonego wyłącznie do pracy w duszpasterstwie emigracyjnym: Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej. Emigracja była dla niego tematem niezwykle ważnym – dbał o opiekę duszpasterską, ale również udzielał konkretnych rad polskim emigrantom. Sam dobrze znał ich życie, jeździł do nich, słuchał, często również w Polsce przypominał o obowiązku troski o rodaków poza granicami kraju.
W Wielkiej Brytanii istnieje dziś ponad sto polskich parafii. Wśród posługujących tam duszpasterzy są ojcowie z założonego przez kard. Hlonda Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej, jezuici, marianie, pojedynczy filipini, duchacze, kanonicy laterańscy czy franciszkanie: zdecydowaną większość stanowią jednak księża diecezjalni. Nad koordynacją ich pracy czuwają rektorzy polskich misji katolickiej (oddzielny dla Szkocji, oddzielny dla Anglii i Walii).
– Odpowiedzialnym za duszpasterstwo na danym terenie jest zawsze biskup diecezjalny – tłumaczy ks. Rajewski. – Kompetencje rektora misji są precyzyjnie określone. Mianuje on duszpasterzy, ale jednocześnie zwraca się z prośbą do biskupa danej diecezji o jurysdykcję dla kapłana duszpasterza Polaków.
Piętnastu do spowiedzi
Żeby zrozumieć kontrowersje, jakie pojawiają się wokół dynamicznie działających polskich parafii choćby tylko w samym Londynie, wystarczy wyobrazić sobie, że oto w Warszawie powstaje kilka parafii ukraińskich, w których imigranci modlą się w swoim języku, uczą dzieci i kultywują swoje tradycje, unikając chodzenia do parafii polskich. W naturalny sposób rodzą się pytania o to, czy Kościół nie utrudnia w ten sposób integracji przybyszów z lokalnym społeczeństwem.
– Zarzuty o utrudnianie integracji z angielskim społeczeństwem pewnie się gdzieś pojawiają – dodaje ks. Kapuściński. – Ale wtedy zwykle pytam, co jest ważniejsze: żeby ludzie przychodzili do Pana Boga, czy żeby modlili się w tym samym języku? Przecież w Rzymie również są kościoły, w których sprawowana jest liturgia w języku angielskim i nikomu to nie przeszkadza.
Spotkania katolików – Polaków i katolików Anglików – bywają jednak również okazją do świadectwa.
– Kiedy organizowaliśmy spowiedź wielkopostną, tłumaczyłem angielskim księżom, od których wynajmuję kościół, że potrzebujemy czasu, że przyjdzie sporo ludzi, że będzie sześciu księży. Oni dziwili się: sześciu? Po co? Odpowiadałem: przyjdźcie, zobaczycie! Przyszli. Zobaczyli. A potem zrobili taką spowiedź u siebie. Po raz pierwszy od lat, bo oni już dawno temu przestali się spowiadać. Przyszło do nich pewnie z piętnaście osób. Ale ci, którzy przyszli, klękali i mówili, że wprawdzie nie wiedzą, jak to się robi, ale bardzo chcą i proszą, żeby ksiądz im pomógł, bo słyszeli, że to jest ważne. I jedna spowiedź trwała czasem pół godziny albo dłużej. Księża potem mówili: warto było, za rok znów to zrobimy!
Bierzmowani jak dzieci
Na codzienność życia księży i świeckich w Londynie składają się drobiazgi. Jednym z nich jest język. Dorośli, wychowani i wykształceni w Polsce, nie mają z nim najmniejszego problemu. Z ich dziećmi bywa już różnie: nawet jeśli oboje rodzice są Polakami i w domu mówi się po polsku.
– Kiedy przygotowuję dzieci do Pierwszej Komunii Świętej, stawiam rodzicom warunek: dzieci muszą mnie rozumieć, muszę się z nimi normalnie komunikować – mówi ks. Witold Kapuściński. – Jeśli są z tym kłopoty, odsyłam ich do parafii angielskiej, inaczej nie ma to sensu. Jeszcze inaczej rzecz ma się z bierzmowanymi. Młodzież chodzi do angielskich szkół, więc cierpi na tym ich język polski: nie czytają po polsku, więc język się nie rozwija. Nauczyłem się już, żeby mówić do nich bardzo prosto, jak do dzieci pierwszokomunijnych. Skomplikowanych pojęć i tak nie zrozumieją, a dzięki temu będą mogli przynajmniej zrozumieć istotę sakramentu. Przy okazji jednak pojawiają się problemy z różnicami kulturowymi, z którymi Polacy wychowani w Kościele w Polsce sobie nie radzą. Wyobraźmy sobie choćby to, że pierwsza spowiedź dla dzieci pierwszokomunijnych w angielskiej parafii odbywa się w grudniu, druga w kwietniu – a Pierwsza Komunia dopiero w czerwcu. Rodzice przychodzą wtedy i pytają mnie, co mają z tym zrobić…
Polacy do swoich polskich parafii wracają głównie po sakramenty. Pani Elżbieta w Birmingham mieszka prawie cztery lata. Ma dwoje dzieci, syn jest ministrantem w miejscowym kościele. – W polskim kościele jest nam łatwiej, wszystko rozumiemy, nie ma problemu ze spowiedzią – tłumaczy. – Do angielskiego kościoła chodzilibyśmy, gdyby nie było w pobliżu polskiej parafii. Dzieci wprawdzie w domu modlą się po polsku, ale w szkole po angielsku (chodzą do szkoły katolickiej) i nie jest to dla nich żadnym problemem. Do Pierwszej Komunii przygotowywały się tutaj, ale przyjmowały ją w Polsce: dzięki temu w uroczystości mogła uczestniczyć również rodzina z kraju.
Książka dla emigranta
Dla prymasa Hlonda pierwszymi ośrodkami duszpasterstwa emigracyjnego były pojedyncze parafia w Polskie. Wymagał, by każdy proboszcz miał dokładną listę tych, którzy z jego parafii wyjechali za granicę i by troszczył się o nich, otaczając nie tylko modlitwą, ale również pisząc listy, wysyłając kalendarze z oznaczonymi świętami kościelnymi oraz dobre książki i prasę katolicką.
Pracujący wśród emigrantów XXI w. księża, którzy chcą pozostać anonimowi, najczęściej skarżą się na samotność. Doskwiera ona szczególnie tym, którzy pracują poza największymi miastami. Wysłani daleko od rodzinnej diecezji stopniowo tracą z nią kontakt. Wyjeżdżają – i znikają z horyzontu swoich dawnych wspólnot. Emigranci, choć fizycznie wyrwani z rodzinnego kraju, dzięki technologii pozostają w kontakcie ze swoimi bliskimi i nie potrzebują tak intensywnego budowania wspólnoty na obczyźnie. Pracujący wśród nich księża zostają sami z problemami, których w kraju nikt nie rozumie. To oni chorują, ulegają nałogom albo po prostu psychicznie nie wytrzymują napięcia i wracają do kraju. Najlepsza nawet opieka biskupa, odpowiedzialnego za emigrację, czy rektora polskiej misji to wciąż za mało, żeby osobiście dotrzeć do każdej parafii, każdego księdza i każdego emigranta. Mało kto w Polsce pamięta, żeby swojemu dawnemu księdzu wysłać do Londynu książkę albo odmówić za niego różaniec.