Tę sprawę – można powiedzieć – mamy wygraną. Oczywiście jeżeli nie zabraknie nam determinacji oraz uporu, umiejętnie wyważonego z rozsądkiem. Bo tylko tak wygramy przed światem dobre imię Polski. Dlaczego mielibyśmy dziękować za „polskie obozy”? Bo gdyby nikt o nich nie wspominał, zło obojętności i zapomnienia czyniłoby postępy równie skutecznie. Tyle że niezauważalnie. A my nadal trwalibyśmy w przekonaniu, że Europa i świat z pewnością pamiętają o tym, jaka naprawdę była postawa Polski w II wojnie światowej. Otóż nie pamiętają, co więcej – nie chcą pamiętać. Są na tyle przyzwoici, że skonfrontowani z prawdą nie będą kłamać w żywe oczy (jak robią to ludzie Putina). Ale sami z siebie o dobre imię naszego kraju dbać nie będą, zresztą nigdy tego nie robili. O to musimy zadbać my, Polacy.
Na giełdzie spolaryzowanych opinii również i w tej sprawie często ulegamy nadmiernie uproszczonym wyjaśnieniom. Prawica przekonuje nas, że „polskie obozy” są świadomą, antypolską prowokacją, obliczoną na długofalowe działanie, którego celem ma być radykalna rewizja pamięci o wojnie. Lewica wzrusza na to ramionami: wiadomo, ci z prawej jak zwykle doszukują się spiskowych podtekstów, a tymczasem jest to zwykła kalka językowa, walka, z którą przypominać musi bój Don Kichota z wiatrakami.
Spontaniczny skrót myślowy…
W tym wypadku prawda nie tyle leży pośrodku, ile mieści się w zupełnie innym wymiarze. Zapewne nie było tak, że kiedyś ktoś – jakaś szara eminencja – powiedział: „Panowie, teraz zrobimy psikusa Polakom” i zza anonimowego biurka językowy wynalazek przeniknął na łamy światowej prasy. „Polskie obozy koncentracyjne” zapewne narodziły się spontanicznie, z dziennikarskiego skrótu myślowego. Obozy śmierci, zbudowane przez Niemców na terenie okupowanej Polski stanowiły osobną kategorię, różną od obozów działających na innych obszarach Europy. Osobna kategoria domaga się osobnej nazwy, a skojarzenie z Polską nasuwa się tu – chcemy tego, czy nie chcemy – jako pierwsze, szczególnie komuś, kto mieszka od Polski daleko. W naturalny sposób ktoś, jako pierwszy, użył kiedyś tego zwrotu, z pewnością bez antypolskiej intencji. Często używamy podobnych uproszczeń, na przykład gdy mówimy o „szwedzkich rozruchach”, chociaż wiemy, że czynni są w nich nie Szwedzi, lecz obcokrajowcy.
Teraz jednak przychodzi pora na „ale”. Tych „ale” jest tyle i są one na tyle poważne, że w sumie zmieniają one kompletnie cały kontekst sprawy.
Ów nieznany nam z nazwiska dziennikarz (chyba amerykański) użył po raz pierwszy tego nieszczęsnego zwrotu jakieś 30–40 lat temu. Były to czasy, gdy w Europie i USA pamięć o wojnie była jeszcze świeża. Dla wszystkich było też jasne, kto zbudował „polskie obozy koncentracyjne”. Jednak dzisiaj sytuacja jest zupełnie inna. Przychodzą na świat nowe pokolenia, dla których II wojna światowa jest czymś w rodzaju wojny trojańskiej. Młodzi nie bardzo wiedzą, kto, kogo, z kim i dlaczego. I nie bardzo ich to obchodzi. Oni już zupełnie inaczej odbierają ten zwrot. Traktują go dosłownie: „polskie”, to znaczy, że zbudowane i zarządzane przez Polaków. To nie przesada, potwierdzają to badania przeprowadzone w szkołach różnych krajów Zachodu. I to powinno być dla nas światłem ostrzegawczym.
… i niewidzialna ręka manipulatora
Teraz o wspomnianej spontaniczności. Nie obawiając się pomyłki, można założyć, że owczy pęd w powtarzaniu językowej kalki jest na rękę niejednemu z możnych tego świata. Zachodnia Europa ma poczucie – w jakimś stopniu na pewno uzasadnione – że jest liderem krajów respektujących zasady demokracji i praw człowieka (to samo poczucie zakorzenione jest w świadomości obywateli Stanów Zjednoczonych). W przypadku Niemiec dochodzi tu jeszcze przekonanie – jak wyżej: w jakimś stopniu niewątpliwie słuszne – o uczciwym i bezprecedensowym samorozliczeniu ze spuścizną hitleryzmu. Dodajmy jeszcze, że wszystkie wspomniane kraje należą dziś do najzamożniejszych w skali całego świata. Podsumujmy: respektujemy zasady wolności, uderzyliśmy się w piersi za winy przeszłości, dobrze nam się wiedzie – to wszystko skłania do dobrego samopoczucia.
A człowiek, któremu wszystko idzie z górki, zawsze będzie się skłaniać w kierunku wygodnictwa. Taka już nasza natura. Niemieckie obozy śmierci? To nie bardzo pasuje do układanki. Już lepiej jest wmówić samemu sobie i innym, że była to jakaś anomalia, wybryk historii, właściwy dziejom tej „gorszej”, wschodniej części Europy. Tam ludzie wyrzynali się za Hitlera i Stalina, to samo robili nie tak dawno na gruzach Jugosławii. Nas to nie dotyczy. Tak myśli bardzo wielu obywateli sytej i zamożnej części Europy. Także Niemców, i to raczej tych młodszych. W tym momencie aż się prosi o dokonanie prostego, starego jak sama ludzkość manewru. Nazywa się on przerzucaniem odpowiedzialności. Teraz wystarczy nie przeszkadzać w samorzutnym szerzeniu się językowej kalki; czasem, gdy zajdzie potrzeba, można ten proces nawet wspomóc, byle dyskretnie.
W ten właśnie sposób w morzu niewiedzy działa niewidzialna ręka manipulatora. Oczywiście trudno tutaj kogokolwiek złapać na gorącym uczynku, udowadniając mu świadome szerzenie kłamstwa, ale manipulatorzy są w tej sprawie czynni z całą pewnością. Przerzucanie na Polaków odpowiedzialności za zbrodnie nazizmu to dla wielu okazja do zrobienia dobrego interesu. Nie będą się więc wahać. Problem z „polskimi obozami” to zatem nie tylko kwestia obojętności i braku edukacji. Kto sądzi inaczej, grzeszy naiwnością.
Właśnie dlatego potrzeba nam twardego, realizowanego z uporem łańcuchowego psa upominania się o dobre imię Polski – w każdym przypadku użycia zwrotu o „polskich obozach koncentracyjnych”. Trzeba doprowadzić do sytuacji, w której nikt nie będzie się już mógł zasłaniać niewiedzą.
Dwa wymiary historii
Na koniec refleksja ogólna. Niemcy, i w ogóle Zachód, mają interes w wymodelowaniu na nowo pamięci historycznej. Robią to poprzez uwypuklenie osobistego wymiaru historii. Chodzi o pokazanie, że wielkie dziejowe procesy angażują miliony zwykłych, szarych ludzi, o których zapomina historia dworów i dyplomacji. Ten wymiar jest niewątpliwie prawdziwy i potrzebny, można nawet powiedzieć, że dotychczas za mało go było w naszej historycznej, polskiej pamięci, w której dominował, odziedziczony po czasach PRL, model historii opisywanej z perspektywy narodu. Jednak te dwa wymiary (osobisty i narodowy) powinny być komplementarne – w imię dziejowej prawdy żaden z nich nie może się obejść bez drugiego.
Źle się dzieje, gdy wymiar osobisty zaczyna zasłaniać ten narodowy, a coś takiego dokonuje się właśnie w obszarze świadomości milionów Niemców. Trudno się temu dziwić. Niemcy mieli naprawdę bardzo wielu uczciwych i bohaterskich przeciwników hitlerowskiego reżimu – i tutaj osobista optyka historii niewątpliwie działa na poprawę ich samopoczucia. Ale jako naród i jako państwo w latach 1933–1945 wypadli już znacznie gorzej. Z kolei w czasie okupacji my, Polacy, obok bohaterów i zwykłych, porządnych ludzi, moglibyśmy doliczyć się u siebie także wielu łajdaków i zbrodniarzy. Ale jako naród i jako państwo (podziemne i na wygnaniu) zaprezentowaliśmy się w sposób budzący uzasadnioną dumę. O tym także warto jest przypominać i Niemcom, i Zachodowi.