Doceniliśmy w niej zapał, z jakim udało się przygotować film opowiadający historię Karoliny Kózkówny, ale z drugiej strony napisaliśmy, że nie do końca wiadomo, kogo ten film miałby poruszyć, bo przekonanych na naszą stronę przeciągać nie trzeba, zaś nieprzekonani po jego obejrzeniu zostaną przy swoim. Nie chodziło nam o zdyskredytowanie produkcji – pamiętajmy, że średnia wieku ekipy twórców wyniosła tylko nieco ponad 20 lat. Trochę się chyba jednak zagalopowaliśmy, twierdząc, że poruszyć może tylko dzieło nienaganne pod względem artystycznym. Jeśli więc ktoś poczuł się urażony – przepraszamy, bo nie to było naszym zamiarem. Chcieliśmy zadać sobie pytanie, czy taka forma jest wystarczająca, by wejść w dialog z dzisiejszym światem. A nie można tego zrobić bez próby znalezienia jakiejkolwiek płaszczyzny porozumienia.
W tym numerze mierzymy się z tematem jeszcze większego kalibru. Sformułowanie „polski obóz koncentracyjny” to w zagranicznych mediach już – niestety – standard. Nie ma żadnych wątpliwości, że o dobre imię Polski trzeba się upominać. Tutaj sporów pewnie nie będzie, choć Jacek Borkowicz, który wyjaśnia genezę tej manipulacji (s. 30), stawia w swoim tekście dość kontrowersyjną tezę: będziemy jeszcze dziękować Opatrzności za to, że pozwoliła nam zwalczać rozpowszechnione na Zachodzie określenie „polskie obozy koncentracyjne”, bo jest to określenie tak ewidentnie kłamliwe, że na dłuższą metę niemożliwe do obrony.
Zaskoczenie może za to wywołać tekst Pawła Stachowiaka (s. 32), który pisze o obozach działających na terenie naszego kraju zaraz po II wojnie światowej (było ich ponad 200). Komuniści umieszczali w nich „wrogów ludu”, a na tę etykietę „zasłużyć” było niezwykle łatwo. Były to zatem obozy tylko „komunistyczne” czy może jednak już „polskie”? Odpowiedź – zwłaszcza w kontekście nazywania „polskim” obozu Auschwitz – łatwa nie jest, ale przynajmniej musimy spróbować.