Często nie widzimy rzeczywistości spoza niemądrych polskich awantur, jak ta z okupacją Sejmu. Przy okazji nowego roku warto spojrzeć dalej. Wchodzimy w okres wstrząsów przekraczających perspektywę jednego kraju, ba kontynentu. Jedni ich wyglądają, inni przeraźliwie się boją.
Pierwszy przykład z brzegu. Zwycięstwo Donalda Trumpa rozwścieczyło światową lewicę. To wystarcza, żeby znaczna część polskich prawicowców była zachwycona. Jest niepoprawny, cieszą się nasi konserwatyści, nie zwracając uwagi, a czasem po prostu nie widząc, że to zupełnie inny typ „konserwatyzmu” niż polski. Nie przeczę, niektóre akcenty jego kampanii i mnie samemu wydały się interesujące, bo dotknęły tego, co wydawało się jakąś klątwą: żelaznej logiki globalizacji. Jeśli zwycięski kandydat na szefa takiego mocarstwa mówi, że warto chronić własną gospodarkę i stawić czoła konkurencji innych narodów, to oznacza, że można tak mówić, że to nowy język elit w wielu krajach. No tak, tylko co jeśli z tych zapowiedzi zostanie niewiele, bo ich realizacją zajmą się wypróbowani technicy władzy obozu republikańskiego korzystający na globalnym wolnym rynku, a często reprezentujący interes konkretnych korporacji? Za to z owego „przełomu” zostanie coś innego: zamysł jakiegoś nowego podziału świata z Chinami czy Rosją, jednym słowem to, co przytomniejsi obserwatorzy nazywają w Polsce „nową Jałta”. Polska na tym z pewnością nie skorzysta. A sygnały już widać, choćby osoba nowego sekretarza stanu USA.
Ta sama polska prawica powitała radośnie Brexit jako przejaw erozji starego ładu Unii Europejskiej. Przyznajmy: ten ład jest odpychający, ma twarz aroganckich, biurokratycznych elit, a po części skrywa egoizm narodowy takich państwa jak Niemcy czy Francja. Ale znów pytanie: co w zamian? Jeśli ma z tego wykluwać się nowy kształt Europy, to jaki? Czy Polacy tańczący na gruzach obecnej Unii (w wyobraźni, bo naprawdę wcale się jeszcze nie zawaliła), nie przypominają innych Polaków witających około 1938 r. kryzys systemu wersalskiego, dzięki któremu Polska zyskała swój byt i znośne granice? Wtedy cieszono się z tego, że kryzys przeżywa pacyfistyczna frazeologia Ligi Narodów, a my możemy wyrwać Czechosłowacji należące nam się skądinąd Zaolzie.
Nie boleję nad kryzysem Unii, bo on jest po prostu faktem. To tak jakby opłakiwać zmianę klimatu. Ale radość z tego powodu wydaje mi się przedwczesna i naiwna. Na dokładkę profitentem naprawdę jest Putin. Także profitentem przesunięcia nastrojów w prawo na zachodzie Europy. Tamtejsza prawica antyeuropejska jest z małymi wyjątkami szczerze prorosyjska, a środowiska tradycjonalne, skądinąd wciąż słabe, nawet jeszcze bardziej. To nie jest propaganda lewicy, chociaż polscy konserwatywni komentatorzy zawsze w końcu dochodzą do takiego wniosku. W wielu państwach zachodniej Europy mogą wygrać politycy bardziej prorosyjscy niż obecni, i to na fali rozmaitych rodzajów „zmiany”. Polska jest tu zupełnym wyjątkiem – u nas „zmiana” ma nieco inne zabarwienie. Jeśli Jarosław Kaczyński wyraził nadzieję na zwycięstwo Angeli Merkel, to wie, co mówi. Ja skądinąd nie ulegam euroszantażowi: Putin albo marsz ku europejskiemu superpaństwu. To naiwna propaganda „Wyborczej” i części obecnej opozycji. Ale akurat superpaństwo jest dziś mniej prawdopodobne, niż zawalenie się obecnego porządku. I to także nie jest wieść dobra.
Jest groźnie, a mój redakcyjny kolega Grzegorz Kostrzewa-Zorbas wieszczy światowy konflikt. Oczywiście scenariusze najczarniejsze mogą się nie ziścić, jest w nich przesada wynikła z poetyki internetu. Ale Polacy powinni być nadzwyczaj ostrożni. Przesada w każdą stronę może zagrażać naszemu bezpieczeństwu, a może egzystencji – jako suwerennego narodu.