Debata o „500+” jest specyficzna, jej przeciwnicy nie wahają się nawiązać do poetyki z epoki słusznie minionej. Przykładem są przepełnione niepokojem listy do władzy, pisane językiem robotniczej masówki, przestrzegające przed wpływem 500 zł na szerzenie się alkoholizmu oraz wzrost podatków i cen. Internet obiega także film z „oszukaną” wyborczynią, użalającą się nad kłamstwem rządu. Okazała się nią… radna Platformy Obywatelskiej. Warto jednak poważnie przyjrzeć się argumentom krytycznym tego projektu, pomimo kabaretowej krytyki.
Dlaczego wsparcie dopiero od drugiego dziecka?
Czy zasadne jest nieobjęcie programem pierwszego dziecka? Punktem wyjścia programu jest alarmująca diagnoza demograficzna. Już za kilka dekad polska stanie się społeczeństwem ludzi starych. Starzenie się społeczeństwa skutkuje problemami rozwojowymi państwa, np. spadkiem konkurencyjności gospodarki czy wzrostem kosztów opieki medycznej. Do problemu niskiej dzietności dochodzi emigracja wśród ludzi młodych. Skalę tego zjawiska oficjalnie szacuje się na
2 mln ludzi, w przeważającej większości w wieku produkcyjnym. Rozwiązaniem jest wzrost dzietności, powyżej jednego dziecka. Tej diagnozy nie kwestionują eksperci i doradcy żadnej z partii. Program „Rodzina 500+” ma zatem poprzez wsparcie państwa stymulować dzietność i pomóc w przełamaniu kryzysu demograficznego. W tym świetle wsparcie wszystkich rodzin z jednym dzieckiem byłoby nieracjonalne, gdyż nie motywowałoby rodzin do wydania na świat kolejnego dziecka.
Czy wsparcie demoralizuje?
Krytycy programu uważają, że pieniądze darowane, a nie zarobione najczęściej idą na rozkurz. Czy przekazywane co miesiąc 500 zł może kogoś zdemoralizować? Problemem tej hipotezy jest niemożliwość jej empirycznego zweryfikowania. Warto jednak posiłkować się doświadczeniem Caritas: większość jej rodzin-podopiecznych cierpi nie z powodu alkoholizmu, a biedy, więc wsparcie materialne idzie na właściwy cel. Zatrzymajmy się przy wątku samej krytyki. Słowa o demoralizacji czy uzależnieniach w rodzinach wielodzietnych najczęściej padają z ust ludzi dobrze uposażonych. Tak formułowana krytyka odsłania pogardliwy stosunek do ludzi gorzej sytuowanych. Demoralizacja ujawnia się zatem w zupełnie innym miejscu: w poczuciu wyższości wynikającej z pozycji ekonomicznej, co jakoby miałoby być mandatem do pouczania innych. „Jestem mądrzejszy, bo więcej posiadam” – tak można scharakteryzować pozycję krytyków – bardzo słabo ugruntowaną.
Dla biednych i bogatych?
Kolejnym punktem dyskusji jest zarzut, że „500+” działa według zasady, że biednego jeszcze bardziej ogołoci, a bogatemu doda. W „Gazecie Wyborczej” ukazała się analiza, w której podano przykład samotnej matki z dochodami 1600 zł netto, która w myśl przepisów uchwalonej ustawy pozostanie bez wsparcia. W kalkulacji budżetu samotnego rodzica należałoby dodać albo alimenty wynoszące minimum 500 zł, albo rentę po zmarłym rodzicu wynoszącą ponad 700 zł, co daje odpowiednio 2100 lub 2300 zł. W przeliczeniu na osobę kwota wyniesie 1050 zł lub 1150 zł. Porównajmy to z sytuacją czteroosobowej rodziny, w której dwoje pracujących rodziców otrzymuje już nie najniższą pensję, lecz pensję w wysokości 2 tys. netto (czyli niemal 80 proc. średniej krajowej brutto). Rozkład dochodów na osobę dla tej rodziny to około 1000 zł na osobę, czyli niższy niż samotnej matki z dzieckiem. Dodatkowe 500 zł na drugie i kolejne dziecko pozwala już na średnim poziomie zorganizować życie w Polsce i zniechęca do wyjazdu za granicę.
Czy 500 zł na dziecko powinni odbierać także bogaci? Pierwszą sprawą jest zdefiniowanie „bogatego”, co jest sprawą relatywną. Można jednak wskazać na osoby z życia publicznego, które same nazywając siebie bogatymi, chcą wystąpić o wsparcie. Wydaje się, że jest to słuszne, gdyż wsparcie państwa kierowane jest do wszystkich, a nie tylko do ubogich rodzin. Rodziny majętne to najczęściej osoby tworzące naszą rzeczywistość: pracodawcy czy przedstawiciele wolnych zawodów, stać ich na utrzymanie dzieci. Jednak ograniczenie programu do osób spełniających finansowe kryteria przetworzyłoby go w program opieki społecznej. Rozwiązanie bez limitu dochodowego, choć ryzykowne, daje możliwość zbudowania poczucia spójności społeczeństwa i pokazania, że rodzina jest dla naszego państwa podstawą rozwoju.
Kto za to zapłaci?
Przedstawiciele liberalizmu gospodarczego, którego symbolem był Leszek Balcerowicz, są największymi krytykami tego projektu. Jednak to ich polityka wywołała efekt zapaści demograficznej. Niestabilność pracy, która jakoby miała motywować do twórczej zmiany (jej symbolem są tzw. umowy śmieciowe) nie gwarantowała możliwości opłacenia „stabilnych” comiesięcznych rachunków i rat kredytów. Efektem ubocznym tej logiki było oddawanie się pracy po 12 godzin na dobę i brak czasu dla rodziny, jak i stabilizacji dającej perspektywy na dzieci. Hasła „rodzina to sprawa prywatna” albo „dzieci ma się na własny rachunek” oddają logikę tego podejścia, a także jego fałsz: to dzieci wielodzietnych rodzin będą utrzymywać bezdzietnych starców czy rozwijać w przyszłości gospodarkę. Powstaje zasadne pytanie, kto na kogo będzie płacił per saldo?
Państwa liberalne, takie jak Wielka Brytania czy Austria, hojnie opłacają dzieci tak swoje, jak i pracujących legalnie gastarbeiterów. Weźmy przypadek Austrii, państwa niebędącego modelem skandynawskiego welfare state najbardziej hojnego w benefitach. Mieszkańcy Austrii mogą liczyć na dodatek dla rodzin, dla dzieci, a także specjalne wsparcie w przypadku posiadania co najmniej trójki potomstwa. Dla rodziny z czwórką dzieci przy dochodach do limitu 50 tys. euro kwota zsumowanych dodatków może wynieść nawet ponad 7 tys. euro rocznie. Do tego dochodzą benefity, takie jak wsparcie wyżywienia w szkołach i zakładach pracy. Oznacza to wsparcie na poziomie około 14 proc. przy maksymalnie dopuszczonym progu dochodowym. Nie inaczej jest w Anglii, gdzie wsparcie dzieci jest częścią polityki państwa. Dlaczego państwa liberalne inwestują w politykę rodzinną? Ich założeniem jest budowa potencjału rozwoju oparta na młodych ludziach. Otwarcie brytyjskiego rynku pracy przez Tony’ego Blaira w 2004 r. było nie tyle gestem solidarności, ile realizacją interesu Zjednoczonego Królestwa, borykającego się z niedostatkiem pracowników w stosunku do potrzeb rynku. Polacy więcej Wielkiej Brytanii dają, przyczyniając się do rozwoju brytyjskiej gospodarki, niż uszczuplają jej budżet na socjal. Dopłaty rządu do rodzin są zatem inwestycją w przyszłość, nie zaś rozdawnictwem pieniędzy, o czym słyszymy nad Wisłą.
Problem źródeł finansowania programu „Rodzina 500+” w Polsce jednak istnieje i jest jego najsłabszym punktem. Bezsprzecznie jego wprowadzenie to spore obciążenie dla budżetu państwa. Rozwiązaniem jest pozyskanie środków od zagranicznych korporacji i banków, płacących w Polsce jedne z najniższych podatków w Europie. Czy ich opodatkowanie spowoduje wzrost cen? Z pewnością takie ryzyko istnieje. Jednakże dziś bezpiecznikiem dla podwyżek cen, np. na rynku żywności, jest jego wysoka konkurencyjność, co częściowo może chronić przed podwyżkami.
Jaki model państwa?
Ostatnią sprawą jest pytanie z zakresu filozofii politycznej: jakiego modelu państwa potrzebujemy? Lata 90. ubiegłego wieku były okresem dominacji modelu liberalnego, w skrócie: maksymalna wolność dla jednostek i minimalne wsparcie od państwa. Model ten pomijał jednak milczącą część społeczeństwa, tzw. ofiary przemian transformacji. Po 27 latach widzimy jego ograniczenia i utopijność: nie przyniósł on oczekiwanego cudu gospodarczego, a państwa postkomunistyczne, które nie zastosowały terapii szokowej, nie są mniej rozwinięte od Polski, za to poniosły znacznie niższe koszty.
Państwo w gospodarce ponownie wraca na swoje miejsce. Podziały na „lewicę”, „prawicę” w poglądach ekonomicznych i społecznych są już przestarzałe – co zresztą wyraźnie widać na Zachodzie. W chwili obecnej w państwach Europy rodzi się nowy model państwa i filozofii politycznej, odpowiadający na nowe wyzwania. W warstwie ekonomicznej w tym modelu rodzina nie jest już sprawą prywatną, lecz punktem odniesienia dla polityki rozwojowej. Patrząc z tej perspektywy, program „Rodzina 500+” jest jedynie początkowym krokiem zmiany w kierunku nowoczesnego społeczeństwa.