Logo Przewdonik Katolicki

Nie będziemy żywymi tarczami

Szymon Bojdo
Fot. Arch.prywatne

Rozmowa z Anną Alboth, podróżniczką i organizatorką marszu do Aleppo, o nadziei, jaką wlała w serca Syryjczyków

Jak Pani na to wpadła? Pomysł marszu do Aleppo wydaje się prosty, ale zmusza do myślenia.
– Przez ostatnie półtora roku, tutaj w Berlinie, miałam wiele do czynienia z Syryjczykami. Robiłam mnóstwo kampanii, pikników dla uchodźców i spotkań, więc przynajmniej raz na kilka dni spędzałam czas z ludźmi z Syrii. Często byli to ludzie z Aleppo. Konflikt w Syrii to dla mnie już nie tylko wiadomości w telewizji, ale też przyglądanie się moim znajomym, którzy na naszych oczach dowiadują się, że ktoś z ich bliskiej rodziny właśnie tam zginął. Pod koniec listopada po dniu w ośrodku dla uchodźców, kiedy znów nasłuchałam się historii o wszechobecnej śmierci, coś we mnie pękło. Poczułam, że to nie w porządku, żeby odwracać wzrok i udawać, że nic się nie dzieje. Pamiętam, że w tym dniu w Aleppo zbombardowano szpital. Zobaczyłam filmy, w których pielęgniarki wyciągają dzieci z inkubatorów i kładą je na ziemi… Moje obie córki to wcześniaki. Wtedy spróbowałam sobie wyobrazić, jak to może wyglądać ze środka. Że cały świat o tym wie, bo to nie czasy powstania warszawskiego czy nawet wojny w Bośni, gdzie ludzie ginęli, myśląc, że nikt nie wie, co tam się dzieje i dlatego nikt nic nie robi. Wojna w Syrii jest chyba najbardziej obecna w mediach społecznościowych, wszyscy możemy zobaczyć relację niemal z jej środka. Więc wyobraziłam sobie, że ja sama tam jestem i nie mogę nic innego, jak tylko wysłać zdjęcia w świat. I widzę, ile osób na nie reaguje, ale realnie nic nie robi. Czułam coraz większą bezsilność.

Myśli Pani, że ci, którzy udostępniają takie materiały i dzielą się nimi, sądzą, że realnie pomagają?
– Czytałam niedawno, że w tym roku się to zmieniło. Dużo mniej osób bierze udział w różnego rodzaju manifestacjach, akcjach czy wysyła listy, bo właśnie to, co się robi w mediach społecznościowych wypełnia potrzebę zrobienia czegoś w danej sprawie. Więc social media zabijają realne działania. Wydaje mi się, że gdy ludzie klikną, napiszą, jak im przykro, to czują, że coś zrobili.

A okazuje się, że jest potrzeba działania. Po Pani apelu zgłosiły się setki osób.
– Pomyślałam: a co jakbyśmy wszyscy, którym jest z tym źle, coś zrobili? I dalej: co by się stało, gdybyśmy tam poszli? Był to pomysł z księżyca, ale chciałam usłyszeć, co ludzie na ten temat powiedzą i nagle, w ciągu 24 godzin odezwało się do mnie mnóstwo osób. Nie wiem, kto w Syrii pociąga za sznurki, ale to nie oznacza, że nie mogę wstać i powiedzieć: „Mnie się to nie podoba!”. To jest największa tragedia czasów, w których żyję i ja się na to nie godzę. Jest nas na tyle dużo, że możemy to bardzo głośno powiedzieć. I tak z godziny na godzinę widziałam, jak ludzie odpowiadają sobie: „Skoro ty idziesz, to ja też”. Mój mąż stworzył stronę internetową i wtedy dotarło do mnie, że to się może udać. W następnych dniach dostałam informację zwrotną od Syryjczyków: tych, którzy mieszkają w Niemczech i tych z Aleppo. Oni powiedzieli, że pierwszy raz od bardzo dawna coś ich poruszyło i że mają nadzieję.

Czekają tam na was?
– Odebrałam niedawno telefon z Aleppo. Jeden pan powiedział mi: może jest jeszcze sens opatrywać rany, może jednak od razu nie zginiemy, może jest jakakolwiek szansa. Gdy to usłyszałam, pomyślałam, że mamy mało czasu, bo sytuacja z każdym dniem staje się gorsza, ale jeżeli dajemy nadzieję, to już jest coś. Potem odbierałam telefony od ludzi z całej Europy, którzy mówili, że nie śpią po nocach, myślą o logistyce, zbiórce pieniędzy, organizacji trasy. Zadzwoniła staruszka z Włoch, która powiedziała, że nie pójdzie z nami, bo ledwie może chodzić, ale postanowiła zaprosić rodzinę z pobliskiego ośrodka dla uchodźców na kolację wigilijną. Zrobiła to, bo jak mówi, zmusiliśmy ją do myślenia. Gdy dowiedziałam się o tej syryjskiej rodzinie, która pójdzie na kolację do bogatej Włoszki, to pomyślałam, że warto było robić ten hałas. A takich wiadomości dostajemy teraz mnóstwo. Niektórzy piszą, że nie wiedzą, co o naszym marszu myśleć, ale to dobrze, bo oznacza to, że zastanawiają się nad tą sprawą.

Wojnę, która dzieje się gdzieś daleko, łatwo wyprzeć ze świadomości, ale obok uchodźców, którzy przynajmniej w Niemczech i we Włoszech żyją obok nas, trudno przejść obojętnie.
– Pomyślałam niedawno, co bym zrobiła, gdyby za oknem dwójka małych dzieci była mordowana lub rozrywana przez bombę. Gdyby było to tak blisko, pewnie nie mogłabym siedzieć spokojnie i spać. Ale gdy dzieje się to dalej od nas, to dużo łatwiej o tym nie myśleć. Okazuje się jednak, że do Aleppo można dojechać w 34 godziny. Gdy zdamy sobie sprawę, że w tak niewielkiej odległości dzieją się straszne rzeczy, a my będziemy jak zwykle kupować mnóstwo prezentów i świętować nadejście nowego roku, to wydaje mi się to strasznie niesprawiedliwe. Wiem, że jest wiele wojen na świecie. Niektórzy już się pytają: dlaczego idziecie akurat tam, dlaczego nie pół roku wcześniej, dlaczego nie zrobić manifestacji przed ambasadą? Jeśli chcesz, to rób, ale nie podważaj mojego pomysłu, nie zasypuj go milionem pytań, bo ja czuję, że to ma sens.

Pani już od półtora roku zajmuje się uchodźcami. Co zdecydowało, że między kolejnymi podróżami postanowiła Pani zrobić dla nich coś więcej?
– Dla mnie to była naturalna kolej rzeczy. Kiedy podróżowaliśmy z mężem i dziećmi, często w niełatwe i niekomfortowe miejsca na świecie, to nawet w najbiedniejszych wszyscy nas przyjmowali z otwartymi ramionami. Nas, kurczę, Europejczyków, którzy mamy pieniądze, ale śpimy w namiotach, bo to lubimy i chcemy być bliżej świata. Nawet gdzieś na Pacyfiku czy Madagaskarze zaczepiali nas miejscowi i mówili: „No przecież nie będziecie spać w namiocie, chodźcie do mnie do domu”. Wtedy oni przenosili się do jednego pokoju lub do innego łóżka, żeby nam oddać to drugie. I we mnie to zostało: żeby pomóc, podzielić się tym co się ma. Gdy do Berlina dotarło tak wiele osób, władze miasta nie zdołały znaleźć dla wszystkich miejsca do spania i wystarczającej ilości jedzenie. Wiedziałam, że niedaleko od mojego domu na chodnikach śpią ludzie, rodziny z małymi dziećmi, które mogą np. zamarznąć w każdej chwili. Dla mnie to było oczywiste, że skoro mam trochę miejsca w mieszkaniu, to dam im możliwość odpoczynku czy wzięcia prysznica. Potem to już trudno było przerwać, bo gdy się okazało, że mamy grono czytelników naszego bloga i ludzi, którzy nam ufają, to gdy napisałam, że uchodźcy marzną na ulicach i potrzebne są ciepłe ubrania i śpiwory, to okazało się, że po drugiej stronie komputera są realni ludzie, którzy nie tylko klikają, ale też chcą pomóc. Zebraliśmy ponad 3 tysiące śpiworów. Wtedy poczułam, że można coś zrobić.

Część osób po takiej akcji mogłsby już uspokoić swoje sumienie, ale Pani na tym nie poprzestała.
– Strasznie irytowało mnie mówienie: „Jeśli uważasz, że trzeba im pomagać, to weź sobie jakiegoś do domu”. No więc sobie wzięłam, bo mieliśmy wtedy dwa pokoje wolne. Dlatego, że mamy dwójkę małych dzieci, chcieliśmy zaprosić rodzinę, ale rodzinom uchodźców w Berlinie najłatwiej jest znaleźć dach nad głową. Największy problem mają natomiast ci sławetni samotni mężczyźni, których ludzie się najbardziej boją. Więc zaprosiliśmy trzech, dwóch zostało z nami dwa i pół miesiąca, a potem znaleźli lepsze lokum. Jeden z Syryjczyków jest natomiast z nami do dziś.

Mogę więc sobie tylko wyobrazić, co Pani myśli, gdy słychać głosy, że idą do nas młodzi mężczyźni ze smartfonami robić najgorsze rzeczy.
– Zastanawia mnie, skąd biorą się takie opinie. Te pytania, które przychodzą ludziom do głowy: dlaczego on przyjechał bez rodziny?, dlaczego nie walczy za swój kraj?, ja mogę zweryfikować. Mogę zapytać mojego współlokatora nie z pozycji wyższości, ale w kuchni przy herbacie. I zapytałam. Wyjął z szafki kilkanaście kubków i rozłożył je na stole, a każdy kubek oznaczał inne ugrupowanie. W ten sposób pokazał nam historię swojego kraju z ostatnich 10 lat. Po kilku godzinach tłumaczenia stwierdził: nie wiem za kogo miałbym tam umierać. Mnie to kompletnie przekonuje. Albo dlaczego nie przepłynął morza ze swoimi dziećmi? Miał pieniądze na podróż dla siebie i jeszcze jednej osoby, ale nie miał pojęcia, któremu z czwórki swoich dzieci dać szansę, ale z drugiej strony ryzykować jego życie. Postanowił więc, że jak w Europie zarobi pieniądze, ściągnie całą czwórkę naraz. I to też mnie przekonuje. Od roku dostaję telefony i mejle, jaka jestem głupia i naiwna, że pewnie uchodźcy wysadzą moje mieszkanie. Odpowiadam im, że mają przyjechać, poznać ich i porozmawiać, a wtedy zrozumieją.

Miał ktoś odwagę złożyć taką wizytę?
– Nie. Wtedy zazwyczaj kończą się te rozmowy.

Wyruszacie 26 grudnia. Będziecie szli trasą, którą przemierzają uchodźcy, tylko w odwrotną stronę. Czy jest już jakiś odzew z krajów, przez które będziecie przechodzić?
– W tej chwili mamy ekipę 120 osób, które od kilku tygodni przygotowują wyprawę. To jest ogromne przedsięwzięcie, z którego wielkości nie zdawaliśmy sobie sprawy. Wszystko chcemy zrobić legalnie, musieliśmy znaleźć odpowiednie drogi, wszystko zarejestrować. Mamy grupy koordynatorów w każdym kraju, którzy chcą się włączyć, pomóc w szukaniu szkół do spania, kościołów, organizacji, które przyjadą z jakąś zupą. To są kraje, przez które przeszedł milion uchodźców, wiedzą, jak to było i oni wszyscy bardzo pomogli, tam wciąż działają organizacje, które pomagały uchodźcom i mają odpowiednią infrastrukturę. W taki sposób chcemy przebyć tę trasę, poza morzem, bo nie mamy aż tylu pieniędzy, by płacić przemytnikom i ryzykować życie. To akurat byłoby bez sensu. Na północy Serbii chcemy się spotkać z uchodźcami, którzy tam cały czas są i nie mogą iść dalej. Oni wszyscy przeszli, dali radę i pouczają mnie: „Ania, tylko pamiętaj, żebyście wszyscy mieli szaliki”. Mamy kompletnie inną perspektywę, myślimy o ciepłych butach, sprawdzamy pogodę, miejsca do spania, a gdy pytałam jednego Syryjczyka, ile godzin pod rząd mogły przejść rodziny z dziećmi, on odpowiada, że od 25 do 30 godzin. Nam się wydaje, że wiemy, co oni przeszli, ale nie mamy o tym zielonego pojęcia.

Odzywali się do Pani jacyś politycy?
– Odzywają się ważni, wpływowi ludzie z Europy, autorytety i z tego się bardzo cieszę, bo mam nadzieję, że przejdą z nami chociaż część trasy. Miałam kontakt z osobami z organizacji pomocy humanitarnej czy byłymi konsulami, którzy wiedzą, jak tam naprawdę jest. Dzwoniłam też do ludzi, którzy mówili publicznie, że to głupi pomysł i narażam innych na niebezpieczeństwo, by wytłumaczyć, że nie idziemy jak żywe tarcze do granicy turecko-syryjskiej, by dać się tam zabić.

Większość z nas nie może sobie pozwolić na taką długa wędrówkę. Jak można włączyć się w ten marsz w inny sposób?
– Nie chcę namawiać, by rzucać wszystko i przejść całą trasę z Berlina. Będą takie osoby, ale zapraszamy też, by przyłączać się nawet na dwie godziny. Mamy informacje z Niemiec i Czech od rodzin, które chcą się przyłączyć rano i iść po prostu jeden dzień z nami. Nie będzie trzeba spać w namiocie, ale dzięki temu będzie można stać się częścią tego ruchu. To jest ważne, bo ten marsz chyba nie będzie miał sensu, jeśli nie będzie nas dużo.

Jest takie jedno pytanie, które samo się nasuwa, a które najtrudniej jest zadać. Co stanie się, gdy staniecie u bram Aleppo?
– Celem naszego marszu jest przede wszystkim to, żeby cywile w Aleppo mieli dostęp do pomocy humanitarnej. Jeśli uda nam się go osiągnąć, to wspaniale. Ale wiem, że idziemy do jednego z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Wyobrażam to sobie tak: jest nas dużo, pięć, może dziesięć tysięcy. Dostajemy informacje z Turcji, że jak nam się uda tam dojść, to oni się przyłączą. Mamy uwagę mediów z całego świata. Czy naprawdę będzie tak, jak z tymi biednymi Syryjczykami, na których spadają bomby? Chciałabym, żeby każdy spróbował to sobie wyobrazić i zadał sobie pytanie, czy naprawdę chcemy żyć w takim świecie, w którym ktoś na pokojowy marsz po prostu zrzuci bombę?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki