Logo Przewdonik Katolicki

Uciekając od kul

Dalia Mikulska
Fot. Dalia Mikulska

Gdy nasze domy zostały zniszczone, a miasta, w których mieszkaliśmy, legły w gruzach, zdecydowaliśmy się wyjechać, by znaleźć bezpieczne miejsce do życia. Jesteśmy tylko ludźmi – tak mówią syryjscy uchodźcy w tureckim Gaziantep.

Burmistrz Gaziantep, leżącego blisko turecko-syryjskiej granicy, Fatma Şahin,
zgłosiła kandydaturę swojego miasta do Pokojowej Nagrody Nobla. Zdarza się, że honorowane są w ten sposób instytucje o zasługach istotnych dla losów świata. W ubiegłym roku nagrodę przyznano Tunezyjskiemu Kwartetowi na rzecz Dialogu Narodowego, w 2012 r. Unii Europejskiej, a wcześniej – aż trzykrotnie – Międzynarodowemu Komitetowi Czerwonego Krzyża. Nominację Antepu, jak bywa nazywane to tureckie miasto, uzasadniono ogromną liczbą syryjskich uchodźców, którzy uzyskali tu schronienie. Żyją tu setki tysięcy Syryjczyków, a w znajdujących się w okolicy obozach zamieszkało ich ponad 50 tys. Chociaż nie muszą już żyć w ciągłym zagrożeniu, to jednak ich życie nie jest usłane różami. Zamieszkują często dzielnice biedy, wielu z nich całymi rodzinami gnieździ się w maleńkich betonowych klitkach bez ogrzewania. Pozwolenie na pracę uzyskali dopiero niedawno, a nadal wielu z nich pracuje na czarno. Niektórzy, ledwo wiążąc koniec z końcem, zmuszeni zostali posłać do pracy swoje dzieci.
 
Dzieci syryjskiej dzielnicy
Są w Gaziantep miejsca, w których częściej usłyszymy arabski niż turecki, witryny sklepowe przyozdabiają niezrozumiałe dla większości Turków litery arabskie, a niewielkie lokale oferują syryjską kawę i przyrządzaną według syryjskiego przepisu shoarmę. Do jednej z takich dzielnic z centrum miasta można dotrzeć piechotą w ciągu dziesięciu minut. Trzeba co prawda przekroczyć ruchliwą ulicę, którą samochody przejeżdżają, nie zważając na sygnalizację świetlną, więc chcąc przejść na drugą stronę, musimy pewnym krokiem wmaszerować przed maskę samochodów, licząc, że na nasz widok się zatrzymają. Dalej miniemy kilka straganów, na których można kupić ryby, i salon fryzjerski dla mężczyzn, którego właściciel zatrudnia do pomocy 13-letniego chłopca z syryjskiego Homs. Kiedy miniemy te miejsca i skręcimy w rzadziej uczęszczaną przez Turków wąską uliczkę, naszym oczom ukażą się odrapane budynki, których nie pokazuje żadna pocztówka z Turcji. Ten widok zdziwiłyby pewnie turystów wygrzewających się na pięknych plażach u wybrzeży Morza Egejskiego lub bawiących się w klubach na stambulskim placu Taksim, niewiele różniących się od tych europejskich. A jednak to nadal jest Turcja. Od paru lat większość mieszkańców tej dzielnicy stanowią Syryjczycy oraz Turkmeni – mówiąca po turecku mniejszość z Syrii. Można tu najtaniej wynająć mieszkania, choć i tak ceny są wygórowane, bo ktoś postanowił skorzystać na gwałtownym wzroście liczby ludności. Często jedynym wyposażeniem mieszkań są porozkładane na betonowej podłodze materace. Na nich uchodźcy w nocy śpią, a w ciągu dnia siedzą, popijając czaj. Pośród mieszkań znajduje się też parę sklepów. W jednym z nich pracuje Syryjka w średnim wieku, matka Muhammada, Ahmeda, Hashema, Nahidy, Fatmy, Mariam i Hamide. W wyniku wybuchu oślepła na jedno oko, a kiedy jej mąż dołączył do jednego z ugrupowań zbrojnych, zabrała swoją siódemkę i opuściła ogarnięte walkami Aleppo, o które siły rządowe wciąż walczą z rebeliantami. Dziś nie może jednak zadbać o swoje potomstwo – aby mieć co włożyć do garnka, całymi dniami pracuje w sklepie. W tym czasie jej dzieci, z których najmłodsze dziewczynki mają po 4 lata, tak jak inni mali mieszkańcy Gaziantep, spędzają czas na ulicy. Jeszcze niedawno ta gromada hałaśliwych dzieci całymi dniami żywiołowo bawiła się, nie zważając na przejeżdżające samochody. Goniły jedno drugie krzycząc coś po arabsku, 8-letnia Fatma zaczepiała swojego o rok młodszego kuzyna Alego, jakiś chłopiec zabrał coś, co należało do 6-letniej Fary, więc ta w płacz, a jej o cztery lata starsza siostra Salha rzuciła się za nim w pogoń. Tylko 10-letnia Mariam, trzymająca na rękach młodszego brata, jak zwykle zachowywała się, jakby była parę lat starsza. Jak gdyby była jego matką. Przejeżdżające samochody trąbiły na maluchy, któreś z dzieci cudem uniknęło potrącenia. W połowie października coś się zmieniło. Codziennie o czternastej do tej dzielnicy zaczęła przychodzić grupa wolontariuszy: kilku Włochów, Ukraińców, Bułgarka, Polka, czasami dołączali do nich też tureccy przyjaciele. Gdy tylko pojawiali się za rogiem, dzieci ucieszone przerywały zabawę i biegły ile sił w nogach, by przywitać swoich gości. Po kolei rzucały się każdemu z nich w ramiona, chcąc się przytulić, starsi chłopcy przybijali piątkę. Na początku były trochę zdziwione, że do tej ich zapyziałej dzielnicy przyjechali jacyś obcy ludzie mówiący w dziwnych językach, ale szybko się przyzwyczaiły i pomimo bariery językowej, pragnąc bliskości przyjęły ich jak swoich. Tworzyły okrąg i śpiewały razem z nimi Old McDonald i radośnie naśladowały pojawiające się w piosence zwierzęta. W tym czasie pracujący w okolicznym sklepiku Sinan pilnował ich toreb, czasem z uśmiechem wychodził przed sklep popatrzeć na zabawę. Dzieci szybko podchwytywały angielskie teksty piosenek, z których na początku niewiele rozumiały. Stopniowo uczyły się przedstawiać i liczyć po angielsku. Te dwie popołudniowe godziny stały się dla nich najlepszym czasem w ciągu doby, na który czekały przez cały poranek. Gdy nadchodził czas pożegnania, znowu wszyscy gromadzili się w kole, śpiewając dla odmiany Now it's time to say goodbye, say goodbye, say goodbye. Dzieci wracały do swoich mieszkań i z wypiekami na twarzach opowiadały rodzicom, czego się dziś nauczyły. Wolontariusze przychodzili do dzieci, ponieważ czuli, że potrzebują uwagi, bo wiele przeszły, ale prowadzenie dla nich zajęć nie było łatwe. Czasami dzieci rozpoczynały bójki, a oni nie wiedzieli dlaczego, bo nie mówili po arabsku. Malutkie siostry Hamida i Mariam, między którymi był niecały rok różnicy, na początku nie uczestniczyły w tych zabawach. Kręciły się wokół, lubiły się przytulać, ale nie potrafiły bawić się z innymi dziećmi. Chciały skupić na sobie całą uwagę, często wpadały w płacz. Może gdyby dzieci skierowano do psychologa, u dziewczynek orzeczono by autyzm, a u Alego ADHD. A może cała trójka ze względu na swoje doświadczenia wojenne ma zespół stresu pourazowego. Tego nikt nie wie, bo żaden psycholog nigdy się nimi nie zajął.
 
Na edukację nie starcza już sił
Kiedy ulicą ktoś przejeżdżał, wolontariusze musieli głośno krzyczeć „araba!”, czyli po turecku samochód, a dzieci rozbiegały się na boki. Na szczęście nikomu nigdy nic się nie stało, ale zabawa na ulicy była ryzykowna, w dodatku robiło się coraz zimniej. Zdecydowali się przenieść zajęcia do sali w budynku należącym do syryjskiej organizacji, która wspiera rodaków na emigracji. Jej pracownicy chętnie pomagali wolontariuszom, pełniąc rolę tłumaczy. Sama organizacja przyjęła też dzieci na prowadzone przez wykształconych Syryjczyków lekcje, na których mogły nauczyć się czytać i pisać po arabsku. Do tej pory dzieci z tej dzielnicy nie miały szans na naukę. Wprawdzie popołudniami niektóre z tureckich szkół zamieniały się w tymczasowe centra edukacji dla małych Syryjczyków, w których lekcje prowadzone były po arabsku. Nie sprzyja to integracji z tureckim społeczeństwem, ale wielu rodziców, z myślą o powrocie do kraju, woli posłać dzieci do szkoły, w której uczyłyby się one w ojczystym języku. W szkołach nie starczało jednak miejsc dla wszystkich nowych mieszkańców miasta, a tureccy urzędnicy, zajmujący się edukacją, załamywali tylko ręce. Dopiero w lutym udało się znaleźć dla dzieci miejsca w szkołach. Niektóre z nich okazały taki zapał do nauki, jakiego z reguły nie mogą zaobserwować polscy nauczyciele, bo dla polskich uczniów dostęp do edukacji jest normą. Jednak nie wszystkie dzieci przyszły na zajęcia. – To efekt biedy. W wyniku tej wojny stracili wszystko, co mieli, a na wygnaniu cierpią. Ze względu na dużą liczbę uchodźców, szanse na zatrudnienie też się zmniejszyły. Ludzie muszą myśleć o tym, jak wyżywić rodzinę, jak zapłacić co miesiąc czynsz, rachunki za prąd i wodę. Mają tak wiele zmartwień, że nie starcza im już sił na to, by przejmować się edukacją dzieci – tłumaczy pracownik organizacji.
 
Ucieczka od kul
Sam też jest uchodźcą, pochodzi z Al Qamishli na północy Syrii, ale obecnie mieszka w tureckim Antepie. Jest wykształcony, mówi biegle po turecku, angielsku i arabsku, dlatego dziś może wykorzystać swoje wykształcenie, pomagając rodakom. Prosi, by nie podawać jego imienia, bo w Syrii została jego rodzina. Boi się o nich. Więc załóżmy, że nazywa się Muhammad. Organizacja, w której pracuje, prowadzi też kursy tureckiego, by ułatwić uchodźcom życie na obczyźnie i integrację z goszczącym ich społeczeństwem. – Między nami i Turkami jest duża bariera językowa. To poważny problem, dlatego organizacje pozarządowe starają się temu zaradzić, oferując darmowe kursy językowe. Niestety, wielu Syryjczyków nie może sobie pozwolić na to, by w nich uczestniczyć, bo całymi dniami pracują. Aby utrzymać się w Turcji, bardzo często kilka osób z rodziny musi pracować, niestety, w tym wiele dzieci. Niektórzy tureccy biznesmeni wykorzystają tę sytuację, zatrudniając Syryjczyków nielegalnie i płacąc im marne grosze – tłumaczy Muhammad. Zapytany o uchodźców, którzy wyjeżdżają do Europy, odpowiada, że rozumie ich motywację. – Po prostu próbują jakoś sobie radzić, to zrozumiałe. Życie Syryjczyków w Turcji jest ciężkie, rynek pracy nie jest w stanie udźwignąć napływu prawie 3 mln ludzi – dodaje. Więc ryzykują życie na łodziach z nadzieją, że w Niemczech czy Szwecji będzie im łatwiej, że nie umrą tam z głodu i nie zostaną bez dachu nad głową. Mimo to jest pewien, że większość jego rodaków, tak samo jak on, chce wrócić do domów. – Tu w Turcji czekamy na koniec wojny. Kochamy swój kraj, taka jest nasza natura. Syria jest pięknym krajem i mówię tak nie tylko dlatego, że to moja ojczyzna. Dziś jednak jest pochłonięta straszną wojną, w którą zaangażowane są interesy wielu państw. Ale gdy tylko wojna się skończy będziemy mogli tam wrócić – stwierdza Muhammad. Przed wojną granica turecko-syryjska była otwarta. Mieszkający w przygranicznych miastach Turcy mogli więc swobodnie przyjeżdżać do Syrii na zakupy. Było tam kilkakrotnie taniej niż w Turcji, więc na syryjskich rynkach kupowali herbatę, cukier czy inne codzienne produkty. – Nie przypuszczaliśmy wtedy, że kiedyś to my będziemy przejeżdżać do nich, i to w dodatku nielegalnie. Nigdy nie myśleliśmy i nadal nie
uważamy, że Turcja jest lepsza od naszego kraju, ale wojna zmusiła nas do ucieczki. Gdy nasze domy zostały zniszczone, a miasta, w których mieszkaliśmy legły w gruzach, zdecydowaliśmy się wyjechać, by znaleźć bezpieczne miejsce do życia. Jesteśmy przecież tylko ludźmi – dodaje. Teraz granica jest zamknięta, dlatego wielu uchodźców przekracza ją nielegalnie, podobnie jak on dwa lata temu. Było ich siedmioro, a wśród nich kobiety i dzieci. Korzystali z pomocy przemytników, jednak pomimo tego na granicy zostali złapani przez tureckie służby. Funkcjonariusze zabrali ich na posterunek, a tam przeszukali ich torby i ubrania. Później zarejestrowali ich dane, zrobili zdjęcia i wypuścili ich mówiąc: „Jesteście teraz w Turcji. Jesteście wolni, możecie jechać gdzie chcecie”. Muhammad miał szczęście, bo nie zawsze tak kończy się nielegalne przekroczenie granicy. Jak donosi Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka, w ciągu ostatnich czterech miesięcy co najmniej 16 Syryjczyków, w tym troje dzieci, zostało zabitych przez turecką Straż Graniczną. Uciekali z ogarniętej wojną ojczyzny, ale po drodze okazało się, że tureckie kule zabijają tak samo.
 
Nie w naszym imieniu
W listopadzie do Antepu przyjechał też Kinan. Jest Syryjczykiem, ale ostatnie lata spędził w Stanach Zjednoczonych. Choć nigdy wcześniej nie myślał o opuszczeniu swojego kraju, dwa lata po rozpoczęciu wojny zdecydował się wyjechać do USA na zaproszenie mieszkającego tam od 20 lat wujka. Pierwszy miesiąc na wygnaniu spędził w sąsiadującym z Syrią Libanie, w Bejrucie czekał na wizę do Stanów, a pod koniec stycznia 2013 r. był już za oceanem. Teraz wrócił na Bliski Wschód, by pomagać swoim rodakom, którzy nie mieli tyle szczęścia i zostali na południu Turcji. Rozmawiamy kilka dni po ataku terrorystycznym w Brukseli. Świat nie zdążył jeszcze ochłonąć po zamachach w Paryżu, które wydarzyły się ponad cztery miesiące temu, w międzyczasie było zresztą wiele innych: w Jemenie, Iraku, Syrii, Turcji. – To nie Syryjczycy dokonali ataku w Belgii – zauważa Kinan. – Sprawcy zamachów nie powinni się też powoływać na islam, czegoś takiego nie zrobiliby chrześcijanie ani muzułmanie. Oni nie mają nic wspólnego z żadną religią. – My, Syryjczycy, nie jesteśmy konserwatywnym społeczeństwem, nie jesteśmy ekstremistami – mówi Muhammad. – Jesteśmy ofiarami tej wojny, która stała się międzynarodowym konfliktem, w którym ścierają się interesy wielu krajów, w tym Rosji i USA. To, na czym nam zależy, to znalezienie bezpiecznego miejsca, w którym moglibyśmy żyć. Nie rozumiem logiki, jaką kierują się zamachowcy. Jestem Syryjczykiem i muzułmaninem. Wiem, co dzieje się w moim kraju, bo kontaktuję się z rodziną, która wciąż tam żyje. Żyję i pracuję w Turcji. Moje życie nie jest proste, ale jest stabilne. Wiem, że nie zginę jutro. Znalazłem tu bezpieczeństwo i pracę. Nie wyobrażam sobie, bym mógł skrzywdzić tureckich cywili czy zaatakować rząd. Nie po to tu przyjechałem. Nie rozumiem jak osoba, która znalazła tam schronienie, może choćby pomyśleć o zranieniu kraju, który go przyjął i wspiera – dodaje.
 
Mariam zaczyna śpiewać
Choć nie wszystkie poszły do szkoły, z czasem dzieci z ubogiej dzielnicy Gaziantep zaczęły robić postępy, nie tylko edukacyjne, ale też psychologiczne. Za którymś razem mała Mariam – wcześniej bardzo zamknięta w sobie i nieobecna – zaczęła śpiewać: „Now it's time to say goodbye”, a przynajmniej coś w podobnej melodii, z trochę innym tekstem, bo przecież nie rozumiała angielskiego. I nie na pożegnanie, tylko w środku zajęć. Ale to nic, to był znak, że do dziewczynki coś dociera. Może więc, nawet jeśli dzieci nie otrzymają dyplomów ukończenia szkół, prowadzone dla nich zajęcia mają sens. Bo to przecież ona, jej bracia i siostry i inne dzieci tej dzielnicy Antepu czy setek innych rozsianych po Bliskim Wschodzie ubogich dzielnic zamieszkanych przez Syryjczyków, będą musiały kiedyś odbudować swój kraj, by mógł znów stać się tak piękną, różnorodną mozaiką, jaką pamięta Muhammad i Kinan.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki