Kiedy nazywam to widowiskiem albo spektaklem, natychmiast zaczynam się wahać. Bo z owych wszystkich krzyków, ba – fizycznych przepychanek, mogło wyniknąć coś bardzo złego. Najgorszego. Co więcej, kiedy piszę te słowa, nie mam stuprocentowej gwarancji, czy wciąż nie wyniknie. Słowa o „wojnie domowej” zdają się chwilami tylko trochę na wyrost.
A zarazem jest to widowisko. Na pokaz opozycja podjęła akcję blokowania obrad Sejmu. Akcję bez precedensu, jeśli pominąć krótkotrwałą demonstrację Samoobrony i akcje pojedynczych posłów w poprzednich kadencjach. PiS nie raz i nie dwa traktowany źle przez platformerskich marszałków potrafił wyjść z sejmowej sali. Ale mównicy nie zajmował.
Bez precedensu jest także reakcja parlamentarnej większości. Można było odroczyć obrady i próbować wrócić do prac nad ustawą budżetową po weekendzie. Wybrano groteskową akcję głosowania na nieprzystosowanej do tego sali – z mnóstwem proceduralnych błędów i nagięć prawa. Morał miał być prosty: rządzący się nie ugną. Zrobiono to pod presją szantażu. Niemniej wybrano odpowiedź najbardziej siłową.
Teraz o przyczynach. Natrafiamy na ślady intencji w szeregach opozycji. Dlaczego już trzy dni wcześniej pod budynkiem Sejmu KOD zarejestrował nocną manifestację? Jak to się stało, że tak szybko skrzyknięto demonstrantów w różnych częściach kraju? Z drugiej strony postępowanie marszałka Kuchcińskiego wydaje się tak pełne prowokacyjnych zachowań, że i po stronie opozycji pojawiają się spiskowe teorie. Że chciano ją sprowokować, żeby dać nauczkę. Że przesadna reakcja, jaką było wykluczenie posła Michała Szczerby z obrad, wynikała z tego zamiaru.
Obie wizje wydają mi się przesadne. PiS-owskie władze Sejmu od dawna odreagowują poniżenia własnego ugrupowania w poprzednich kadencjach. Z tego bierze się wszystko, łącznie z bezsensownym planem tak ostrych rygorów nałożonych na dziennikarzy, uważanych za w większości wrogich „dobrej zmianie”. Z kolei jeśli w działaniach opozycji można zauważyć improwizowany scenariusz, to przesadzają ci moi koledzy, którzy dopatrują się tu spójnego, rewolucyjnego celu, gry na paraliż i obalenie obecnej władzy. Jak się taki plan ma, to się go realizuje. A tu wszystko roztapia się jak na razie w demonstracjach, które są raczej demonstracją bezsilności. Ani nie porwą zajętych już świętami Polaków, ani tym bardziej nie okażą się skuteczne jako droga do wywrócenia czegokolwiek, mimo „powstańczych” pohukiwań.
W efekcie mamy starcie bez wyraźnych celów. To nie czyni go jednak bezbolesnym. Wykopane rowy niełatwo będzie zasypać. Spór o prawomocność działań będzie trwał tygodniami, jeśli nie miesiącami, a wzajemna nienawiść jest chwilami nie do zniesienia. Mediacyjna akcja prezydenta Dudy, choć chwalebna, albo nie osiągnie celu, albo przyniesie jakieś klajstrowanie czegoś, co zaklajstrować trwale się nie da. Będziemy obserwowali nieprzyjemny taniec wzajemnej delegitymizacji w kraju i kompromitację Polski za granicą.
Jest coś w schemacie środowisk liberalno-lewicowych, które nie mogą się pogodzić z tym, że wciąż nie rządzą. Ale też rządząca prawica przynajmniej daje tym środowiskom hojne preteksty do ręki. Do tego dochodzi logika mediów, coraz bardziej tabloidalnych i w gruncie rzeczy zainteresowanych konfliktem, który napędza im czytelników lub widzów. Część Polaków jest zagubiona, poirytowana lub obojętna, ale wierne drużyny kiboli da się zawsze skrzyknąć.
Trzeba życzyć Polakom, żeby okazali się mądrzejsi niż ich przedstawiciele. Ale z tego też nic konstruktywnego nie wynika, bo prowadziłoby to co najwyżej do wzajemnej alienacji – a klasy politycznej nie zmienia się na poczekaniu. Co więcej, ta klasa w jakimś sensie oddaje różne kierunki ideowe i różne interesy społeczeństwa. Jest z nią tylko jeden problem. Brak jej klasy. Ten zwykłej, ludzkiej. Z pewnością święta nic tu nie zmienią. Chyba że jakiś cud. A może mediacja biskupów?