Logo Przewdonik Katolicki

Zdjęcia z oblężonego państwa

Dorota Niedźwiecka

Stan wojenny. Fotografie i filmy wykonane przez grupę dwudziestoparolatków ukazują się w największych zagranicznych mediach. Mają realny wpływ na postawę, jaką Zachód przyjmuje wobec wydarzeń w Polsce.

Tygodnik „Paris Match” 1 kwietnia 1983 r. zamieszcza na rozkładówce zdjęcia milicyjnego stara, który przejeżdża młodego mężczyznę (jak ustalono później – studenta wrocławskiej Politechniki Jarosława Hyka). Tydzień później fotografie ukazują się w amerykańskim magazynie „Quick”, następnie – w emigracyjnym wydawanym w Paryżu miesięczniku „Kontakt”. Dokument filmowy, z którego pochodzą zdjęcia, jest emitowany przez telewizje francuskie i amerykańskie.
Wydarzenie przedstawione na zdjęciach i w filmie ma miejsce siedem miesięcy wcześniej we Wrocławiu, podczas manifestacji przy ul. Legnickiej. Kręci je z okna prywatnego mieszkania Wojciech Wójcik, jeden z grupy młodych wrocławian, którzy tego dnia postanowili po raz pierwszy uwiecznić na kliszach przebieg demonstracji w rocznicę podpisania Porozumień Gdańskich. To dzień, w którym nieformalnie narodziła się agencja fotograficzna, posiadająca jeden z największych zbiorów dokumentów, przedstawiających kolejne fazy upadku porządku pojałtańskiego w państwach Europy Wschodniej. Z czasem nazwali się Niezależną Agencją Fotograficzną Dementi – od czasownika „dementować”. Ich celem było przełamanie cenzury i powiedzenie Zachodowi, co naprawdę dzieje się w Polsce.
 
Kulisy słynnego filmu
Wojtek Wójcik w konspiracyjnym mieszkaniu, umówionym przez chłopaków tuż obok miejsca, gdzie odbywały się manifestacje, zainstalował się dzień wcześniej. Przypuszczał, że funkcjonariusze SB będą potem utrudniać dojście do placu. Mieszkanie opuścił dzień po wydarzeniach. U swoich gospodarzy jadł i spał. Kręcił zza firanki.
– 31 sierpnia 1982 r. zarejestrowałem pojedyncze wydarzenia – od godziny drugiej po południu do nocy. Sfilmowałem człowieka, strzelającego z procy do zomowców, którzy kogoś bili. Milicjanta, który chciał strzelić petardę w stronę okna, gdzie stało kilkuletnie dziecko, a ludzie wyrzucili na niego z czwartego piętra kanapę. Doniczki lecące z okien na zomowców. Musiałem wybierać. Często decydował przypadek. Gdy samochód przejeżdżał Hyka, miałem akurat chodzącą kamerę i końcówkę kolejnej 3-minutowej taśmy.
Wojtek tuż po wyjściu z konspiracyjnego mieszkania poszedł pod inny adres przy ul. Legnickiej i bez tłumaczenia oddał paczkę z niewywołanymi jeszcze filmami. Film o Hyku przez Szwecję – podawany prawdopodobnie z rąk do rąk ludzi ze struktur solidarnościowych – został przerzucony na Zachód. Natomiast koledzy: Tomasz Kizny, Stanisław Gulbinowicz, Dariusz Nowak, Dariusz Szozda wrócili po akcji, wywołali i puścili w podziemny obieg zestawy odbitek.
Od tego dnia utrwalali manifestacje społeczne i codzienne życie wrocławian: puste sklepowe półki i wszechobecne kolejki, partyjne hasła na ulicach, zmęczonych ludzi, pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę – która była wówczas manifestacją i wiary, i politycznej wolności.
– Robiliśmy też z Tomkiem rajdy motocyklowe – mówi pan Wojciech. – On prowadził swoje BMW, a ja siedziałem tyłem do kierunku jazdy, przywiązany paskiem do Tomka żebym nie spadł. Jechaliśmy na ulicę Księcia Witolda, gdzie stacjonowało ZOMO. Wjeżdżaliśmy z szybkością 70 km/ h, wyciągałem przygotowaną w torbie kamerę, filmowałem tych zomowców. 
W ten sposób otwarcie kontestowali jeden z punktów obwieszczenia o wprowadzeniu stanu wojennego, który zakazywał „dokonywania zdjęć fotograficznych i filmowych”. Wiedzieli, że dokumenty fotograficzne to najlepsze obiektywne dowody demaskujące komunistyczne kłamstwa o zaakceptowaniu przez społeczeństwo stanu wojennego i stabilizowaniu sytuacji.
 
Chwytanie za gardło
Dlaczego to robili? – W dzień wprowadzenia stanu wojennego, 13 grudnia 1981 r., czułam kolosalny zawód – mówi należąca do grupy Dementi Anna Łoś, wówczas studentka trzeciego roku medycyny. – Jakbym znalazła się w czarnej dziurze. To, co obserwowałam w czasie karnawału „Solidarności”: energia społeczna, ciepło i radość promieniujące od mijanych na ulicach ludzi, zostało zniszczone. Straciliśmy wiarę w to, że coś się w Polsce zmieni.
– Nie, nie przerażały mnie czołgi na ulicach – pani Anna zdecydowanie odpowiada na moje pytanie. – Ale zamordyzm, brak wolności, chwytanie za gardło. Działalność w Dementi była sposobem na zaradzenie temu.
To, co w tych latach było dla nich ważne, określają jednym zdaniem: „wewnętrzna suwerenność osoby”. Kontestowali i tworzyli „wolność ku” stworzeniu czegoś wielkiego.
– Gdy chłopcy szli na akcje, gotowałam i czekałam z przygotowanymi odczynnikami do zdjęć. Oni zrzucali sprzęt w przedpokoju, dostawali talerz zupy, ja w tym czasie wywoływałam klisze, a ktoś – najczęściej Heniek Prykiel – biegł na dworzec i jechał do Warszawy. Sprzedawaliśmy je albo wymienialiśmy na papier i odczynniki.
Anna Łoś podkreśla, że codzienna konspiracja polegała na uważności, czy ktoś za tobą nie idzie. Ważne było, by nie ściągnąć służb na siebie, a tym bardziej na któreś z prywatnych mieszkań, udostępnianych przez ludzi do podziemnej działalności. Jeśli przechodziła z mieszkania do mieszkania z filmem, rozglądała się bacznie.
Pierwszego wydarzenia, w którym myślała, że grozi im wpadka, doświadczyła w 1984 r. Mieszkała na stancji z drugą lokatorką i w pralni w piwnicy, w wielkiej poniemieckiej cynkowej wannie robiła odbitki. Za którymś razem współlokatorka przyłapała ich z wanną pełną zdjęć ks. Jerzego Popiełuszki.
– Ludzie wtedy słyszeli o jego działalności, ale mało kto widział, bo nie było transmisji Mszy św. za ojczyznę. A nawet jak do kogoś docierały nagrania na kasetach – to bez obrazu. Te zdjęcia były więc dla ludzi jak obrazek świętego.
Na szczęście okazało się, że dziewczyna też jest zaangażowana w działalność konspiracyjną i że do niej okrężną drogą docierały nasze zdjęcia. Od dawna domyślała się, że działamy nielegalnie – bo ciągle ktoś do nas przychodził.
 
Na Zachód
Jeszcze w 1983 r. przygotowali z najlepszych zdjęć album zatytułowany Oblężenie – dla papieża. Jan Paweł II otrzymał go podczas wizyty w Polsce w 1983 r.
W 1986 r., po osłabieniu represji w Polsce, przedstawiciele Dementi nawiązali stały kontakt z przedstawicielami zagranicznych agencji prasowych w Warszawie: Reuters, Associated Press i Agence France Presse. Od tego momentu ich zdjęcia pojawiały się regularnie w zagranicznej prasie. Dzięki temu zachodnie społeczeństwo dowiadywało się, co dokładnie dzieje się w Polsce, poszerzało i zmieniało swoją świadomość, a co za tym idzie – decydowało się na konkretne przejawy pomocy. Dementi zacieśniło też współpracę z krajowymi tytułami.
– Zawsze podpisywaliśmy nasze zdjęcia: najpierw nazwą „Kontrast”, potem „Kwadrat” i od początku 1984 r. „Dementi”. Świadomość tego, że Dementi to marka pojawiła się trochę później, gdzieś okolo 1987–1988 r. – mówi Andrzej Łuc, fotograf, który dołączył do grupy w 1984 r.
W tym roku także Anna Łoś i Tomasz Kizny po raz pierwszy wyjechali na Zachód, spotykając się m.in. z Jerzym Giedroyciem i kilkoma innymi przedstawicielami emigracji.
– Giedroyciowi podobało się to, co robimy. Bardzo pomagali nam też Irena Lasota i Jakub Karpiński – mówi pani Anna.
 
To działanie ma sens
Lojalki i nakłanianie do współpracy z tajną policją, żeby złamać, żeby zgnoić, żeby uzależnić. Wysokie grzywny nakładane przez kolegia za udział w protestach, areszty, milicyjne „dołki” i w końcu wieloletnie kary więzienia. Pałowania, przymusowy pobór do armii i konieczność składania przysięgi na sojusz ze Związkiem Sowieckim. Wszechobecne kłamstwa i manipulacje mediów, kilkumiesięczne oczekiwanie na paszport z niepewnością czy dadzą, czy nie. Takie było prawdziwe oblicze komuny. Nadto strach, że wyrzucą z pracy albo zabiorą mieszkanie – tego wszystkiego mieli dość, jak podkreśla Andrzej Łuc w ukończonej już książce o Dementi.
Czy wiedzieli, czym ryzykują? Pani Anna pochodzi z rodziny repatriantów ze Wschodu: patriotyzm, ale też świadomość zagrożenia wyniosła z domu. Znała książki Sołżenicyna, pamiętała atmosferę lipca ’68, gdy przez Jakuszyce pod Jelenią Górą jechały kawalkady czołgów, by stłumić powstanie praskie.
– Mimo to dla nas takie życie miało sens – mówi. – Pozbawione logiki było dla nas zapisywanie się do partii i przyjmowanie za to talonów na produkty po to, by wygodniej można było żyć. Działalność konspiracyjna stanowiła kontynuację tego sposobu myślenia.
– Tak, zdawałem sobie sprawę – mówi Andrzej Łuc, – Doskonale wiedziałem, co się działo w kopalni „Wujek”, o strzelaniu do manifestantów w Lublinie i we Wrocławiu. Wiedziałem też, że za takie akcje jak malowanie symboli wolnościowych na murach funkcjonariusze byli w stanie uczynić człowieka kaleką do końca życia.
– Gdy byłem internowany, w 1982 r., moich rodziców nachodzili esbecy i szantażowali eksmisją z mieszkania, jeżeli nie zaprzestanę antypaństwowej działalności – mówi pan Andrzej. Dopiero niedawno mama mi o tym powiedziała. Rodzice przed tym wszystkim starali się nas chronić jak długo mogli. Potem musieliśmy sami temu sprostać i sami dokonywać wyborów.
 
Ludzie wolni
W kolejnych latach agencja zdobyła uznanie w Polsce i za granicą: zorganizowała szesnaście wystaw – w większości w tzw. niezależnym obiegu kultury, w 2007 r., z okazji 25-lecia swojej działalności, podczas organizowanych we Wrocławiu imprez mocno przypomnieli dokumentowane przez nich czasy.
Tomek, Anka, Heniek i Andrzej zostali odznaczeni przez Lecha Kaczyńskiego Krzyżami Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski. Dziś ich ośmiotysięczne archiwum zdjęć z okresu 1981–1991 jest dostępne na http://nafdementi.zajezdnia.org/ /
– Ta działalność była naszym wyrazem pragnienia bycia ludźmi wolnymi – mówi Andrzej Łuc. – Robiąc to, co robiliśmy, nie poddawaliśmy się „pralce propagandowej”, modelowi stabilizacji, polegającym na pilnowaniu tylko własnego nosa i tego, by wyszarpać kawałek mięsa w kolejkach. Nie byliśmy jeszcze odpowiedzialni za własne rodziny – więc mogliśmy tak żyć. Mieliśmy pełną satysfakcję z takiego życia.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki