Logo Przewdonik Katolicki

Fotografik wojny

Mateusz Wyrwich
Fot.

Podczas wojny Jerzy Tomaszewski zgromadził ponad dwadzieścia tysięcy negatywów - własnych, jak również przejętych przez podziemne komórki konspiracyjne od Niemców. Przechowywane przez lata stanowią dziś niezwykły dokument czasu wojny. Jerzy Tomaszewski w 1939 uczył się jeszcze w gimnazjum. Z niedojrzałej młodzieńczości szybko jednak wkroczył w wojnę. Mieszkał z rodzicami i...

Podczas wojny Jerzy Tomaszewski zgromadził ponad dwadzieścia tysięcy negatywów - własnych, jak również przejętych przez podziemne komórki konspiracyjne od Niemców. Przechowywane przez lata stanowią dziś niezwykły dokument czasu wojny.


Jerzy Tomaszewski w 1939 uczył się jeszcze w gimnazjum. Z niedojrzałej młodzieńczości szybko jednak
wkroczył w wojnę. Mieszkał z rodzicami i pięcioma braćmi na warszawskiej Tamce. Dziś nie przypomina sobie, by rozmawiano w rodzinie o wojnie tuż przed jej wybuchem. Pełni spokoju, na kilka tygodni przed wrześniem, wyjechali na wakacje do Świdra. Kiedy kraj znalazł się pod okupacją, prawie cała rodzina zaczęła pracować w podziemiu. Nawet najmłodszy brat Jerzego, czternastoletni Andrzej, z pierwszej zbiórki harcerskiej po kapitulacji Warszawy wszedł do Szarych Szeregów.
Jerzego do konspiracji wprowadził najstarszy z braci - Stanisław, już wówczas absolwent Akademii Sztuk Pięknych. - Mama domyślała się, że konspirujemy, ale cóż mogła zrobić? Była kobietą bardzo pobożną, więc modliła się i wyczekiwała nas - opowiada Jerzy Tomaszewski.

Zakaz fotografowania


W kilka tygodni po wkroczeniu Niemców do Polski, w kręgu środowiska związanego z prezydentem Warszawy, Stefanem Starzyńskim, narodziła się koncepcja gromadzenia świadectw eksterminacji społeczeństwa i zniszczeń wojennych. Fotografowania tego, co dzieje się w kraju. Mikrofilmowania i wysyłania do rządu w Londynie. Z prezydenckim środowiskiem związany był brat Jerzego Tomaszewskiego, Stanisław Miedza-Tomaszewski. Autor wielu prac plastycznych dla podziemia, między innymi winiety "Biuletynu Informacyjnego". Już na początku wojny nawiązał on kontakt z wybitnym fotografikiem i przedstawicielem prezydenta Warszawy Romanem Niemczyńskim, który organizował sieć zajmującą się dokumentacją.
Tymczasem okupanci wprowadzili na terenie Polski zakaz fotografowania i sprzedaży filmów. Mogli to robić jedynie Niemcy. W miastach uruchomiono po kilka zakładów fotograficznych, całkowicie przez nich kontrolowanych. Tu wykonywano zdjęcia do legitymacji, kennkart, zaświadczeń. Zarówno dla Polaków, jak i Niemców. Do tych zakładów Niemcy oddawali również swoje prywatne zdjęcia do wywołania. Sami wówczas dużo fotografowali. Dokumentowali swoje zwycięstwa. Swoje zbrodnie. Prawie każdy z oficerów niemieckich jechał na wojnę z karabinem, pistoletem i aparatem "Leicą".
Roman Niemczyński zainicjował wówczas robienie kopii każdego negatywu oddawanego przez Niemców do laboratoriów fotograficznych w Warszawie i w innych miastach. W niedługim czasie powstała rozbudowana sieć kopiowania negatywów. Mikrofilmowania i przesyłania ich do Londynu. - Mnie już na początku 1940 roku wysłano na roczny, laboratoryjny kurs fotograficzny. Takie konspiracyjne szkolenie fotografików - wspomina Jerzy Tomaszewski.

W zagrożeniu


W Warszawie od lat dwudziestych działało dobrze prosperujące, wyposażone w nowoczesny sprzęt, laboratorium fotograficzne "Fotoris". Na rogu Marszałkowskiej i Siennej. W zakładzie nie robiono zdjęć, jedynie sprzedawano i wywoływano filmy oraz wykonywano odbitki.
Po skończonym konspiracyjnym kursie Jerzy Tomaszewski skierowany został, na początku 1941 roku, do pracy w "Fotorisie". Laboratorium prowadził wówczas Bolesław Andrzej Honowski. Zaufany człowiek podziemia. W salonie pracowało kilkunastu laborantów. Już podczas przyjęcia filmu kilku z nich informowało, jakiej "rangi jest film". Czy przyniósł go oficer, podoficer. Ktoś z gestapo czy Wehrmachtu? Film musiał być obowiązkowo zarejestrowany. Później negatywy w kopertach trafiały do zaufanych laborantów. Oprócz Tomaszewskiego dla konspiracji pracowali Kazimierz Baran i Mieczysław Kucharski. Praca była niezwykle niebezpieczna. Wszyscy laboranci byli śledzeni. Filmu raczej nie można było wynieść w kieszeni i skopiować poza laboratorium. A droga od wywołania do kopiowania była niezwykle niebezpieczna. Mogła zakończyć się obozem koncentracyjnym albo śmiercią. - Pracowałem ledwie kilka miesięcy i Honowski zlecił mi, bym unieczytelnił film - wspomina Jerzy Tomaszewski. - Był na nim sfotografowany, przez agenta gestapo, ktoś z konspiracji. Wychodził z kamienicy. Porysowałem szczypcami negatyw. Nic z tego nie wyszło, oprócz zagrożenia mojego życia. Wezwany zostałem do nadzorcy, Ludwika Herberta. Odbył się nade mną sąd i groził mi obóz koncentracyjny. Honowski wybronił mnie, mówiąc, że jestem niedoświadczony. Niechcący zepsułem zdjęcie.
Proces wywoływania i rejestrowania podwójnych zdjęć był niezwykle trudny. Właściciel negatywu, jeśli zdjęcia były według niego tajne, stawał nad laborantem i obserwował każdy jego ruch. Czekał, aż wyschną odbitki i zabierał. W takich warunkach było bardzo trudno cokolwiek skopiować. Ale właśnie na tych zdjęciach pracującym w konspiracji laborantom najbardziej zależało. - Musieliśmy szybko ocenić, jak ważne mogą być dla nas te zdjęcia - opowiada Jerzy Tomaszewski. - Najczęściej robił to Honowski. Był on wybitnym specjalistą. Każdy cenny film wyłapał. Ryzykując więc zdekonspirowanie, robiliśmy kopię negatywu przy właścicielu. Chowaliśmy ją do fartucha. Albo, jeśli robiliśmy odbitki, to wiadomo..., nie każda musi być dobra. I na oczach Niemca wyrzucaliśmy je do kosza. Niby zepsutą. Za długo naświetlona bądź za krótko. Po zakończeniu pracy przychodziły sprzątaczki, które wynosiły śmieci na podwórko. Stamtąd musieliśmy je wyciągnąć.

Wsypa


Na początku lutego 1943 roku te kopiowane, niezwykle tajne zdjęcia zaczęły ukazywać się w angielskiej prasie. W głównej mierze wstrząsające fotografie z getta warszawskiego. Przy jednym z nich napisano, że "Fotografia dostała się do redakcji drogą konspiracyjną". Stało się to niewątpliwym zagrożeniem dla pracujących w "Fotorisie". Do laboratorium bowiem zdjęcia przynosili zaufani fotoreporterzy gestapo. Niemcy na ogół wiedzieli, komu oddawali swoje negatywy. Niemiecki wywiad nie miał więc większych problemów z wyśledzeniem miejsca "wycieku" zdjęć. W niecały miesiąc później w laboratorium pojawiło się gestapo. Aresztowali Bolesława A. Honowskiego. Po kilku dniach został zamordowany podczas śledztwa w Alei Szucha. Laboranci jednak zostali uprzedzeni o grożącym im niebezpieczeństwie. I na nim "wsypa" urwała się. - Gdzieś w maju 1943 polecono mnie i Kucharskiemu zorganizowanie laboratorium - opowiada Jerzy Tomaszewski. - Mieliśmy zająć się mikrofilmowaniem zdjęć i dokumentów dla państwa podziemnego. Swoją pracę zaczęliśmy na zapleczu jednego z zakładów fotograficznych. Wkrótce jednak wpadł jakiś kurier. Jeden, drugi. Wpadali ludzie z otoczenia naszych znajomych. Wówczas Kucharski poszedł do lasu, a mnie kazano organizować supertajne laboratorium gdzie indziej. Usadowiłem się na dobre w ówczesnej dzielnicy niemieckiej na Powiślu. Zacząłem mikrofilmować zdjęcia o zbrodniach Niemców. Pracowałem kilkanaście godzin dziennie. Nie miałem właściwie kolegów. Dziewczyny to głównie koleżanki łączniczki. Jedyną "rozrywką" było to, że czasem z kolegami szliśmy w niedzielę przecinać kable elektryczne pomiędzy stanowiskami CKM na przyczółkach mostowych. Głównie siedziałem w tej pracowni i właściwie tam mieszkałem. Kopiowałem zdjęcia wyjęte z niemieckich listów przejętych przez naszych łączników na poczcie.

Powstanie


Laborant uwięziony na trzecim piętrze starej kamienicy czasem zapominał, że trwa wojna. Ktoś mu przynosił jedzenie. Inny niemieckie zdjęcia. On w zamian wręczał mu mikrofilmy zbrodni. Czasem sądził, że to, co robi, będzie robił do końca życia. I dzień zamieniał się w noc. Niekiedy odwrotnie. Niemal od samego początku, jeszcze w "Fotorisie", kopiował też zdjęcia dla siebie. Nie bacząc na niebezpieczeństwo i nakaz likwidowania dowodów. Bał się tylko tego, że zbrodnie, które widział na fotografiach, mogą zostać zapomniane. W zatrutej chemikaliami samotni nie pomyślał, że może dojść do walki przeciwko okupantowi. Do powstania. Choć na kilka dni przed pierwszym sierpnia łącznik przekazał mu informację, że w razie walk ma przydział do fotografowania Śródmieścia i Woli.
Pierwszego sierpnia na podwórku dzielnicy niemieckiej, w której była pracownia fotograficzna, pojawiła się żandarmeria. Ubezpieczali domy. Na Nowym Świecie słychać było strzały. Jerzy Tomaszewski pobiegł więc w kierunku Nowego Światu. W chwilę później na ulicę Tamka. Tam już była wolna Polska. Wziął z domu kanapkę i aparat fotograficzny. Pożegnał się z matką i pobiegł na Moniuszki, do redakcji "Biuletynu". Został mianowany korespondentem wojennym na obszar Śródmieścia. Z zadaniem fotografowania ludności cywilnej. Od tego czasu ciągle pojawiał się na jakiejś barykadzie. Znów mieszały się noc i dzień. Biegał po ulicach jak szalony, między świstem kul i rozpadem kamienic. Wszystko wydawało mu się "do sfotografowania". Zapamiętania na światłoczułej kliszy. Spędził z aparatem kilkadziesiąt godzin przy włazie z kanałów. Dokumentował opisane na twarzach emocje. Na śródmiejskich ulicach strzelał razem z powstańcami. Migawką aparatu. - Bałem się jak cholera, ale byłem - mówi Jerzy Tomaszewski. - W Biurze Informacji KG AK dawali mi różne polecenia. Na przykład, żeby wejść na spalone budynki Smolnej i sfotografować Bank Gospodarstwa Krajowego. Trzeba było się dowiedzieć, ile Niemcy mają stanowisk ogniowych. Nie mówili mi, jak mam to zrobić. Wiedziałem, że ze strony niemieckiej są "gołębiarze". Nie miałem czapki, to szmatę na kiju ukręciłem i wystawiłem ponad dach. I od razu zostałem ostrzelany. Wpadłem więc na sposób, żeby wystawić tylko ręce z aparatem i na ślepo pstrykać. Nawet były widoczne te stanowiska, tylko niezbyt ostre. Robiłem czołgi nadjeżdżające na Pałac Staszica. Jak tu się nie bać ? Jadą na ciebie czołgi, a ty z kilku metrów robisz im zdjęcia. Nawet nie przykładając aparatu do oka, pstrykałem. Cały czas się bałem. Nie było bohaterów, kiedy widziało się, jak Niemcy wyciągali ludzi z domów i rozstrzeliwali.

Ostatnie zdjęcia


Powstanie dla Jerzego Tomaszewskiego zakończyło się dziewiątego września. Wcześniej dostał polecenie sfotografowania padającej pod naporem Niemców elektrowni na Tamce. Nieopodal płonął kościół. Jego parafialny. Zagapił się dobre pół godziny. Pożar ogarnął kilka ulic. Liczył na odwrót sąsiednią przecznicą. Tymczasem tam bruk już cięły gąsienice niemieckich czołgów. Dostał się między haubice. Nagle poczuł, że jest ostrzeliwany ze wszystkich stron. Sztywnieją mu nogi od powbijanych odłamków. Wspierany przez sanitariuszkę, trafił do powstańczego lazaretu. Jakaś siła trzymała go w ogrodzie. W kilka minut później na szpital spadły bomby. Zginęło kilkadziesiąt osób wewnątrz sal i w piwnicach. On - przeżył. Po kilku godzinach wraz z wieloma innymi dostał się do niemieckiej niewoli. Wyprowadzili ich w kierunku rogatek miasta. Jeszcze nie wiedzieli, czy idą do obozu, czy przed pluton egzekucyjny. Idąc w kolumnie jeńców, Tomaszawski oddał więc znajomym aparat fotograficzny, pistolet, opaskę powstańczą, lornetkę, kilka filmów. Blisko dwadzieścia tysięcy mikrofilmów i kilka tysięcy zdjęć z powstania w mieszkaniu konspiracyjnym, w ostatniej chwili, zabezpieczyła łączniczka Wacława Zawadzka. Do Jerzego Tomaszewskiego wracają dopiero po ponad pół wieku. Dziś kilka z nich można zobaczyć, jako anonimowy element instalacji przed warszawską katedrą św. Jana na Starówce.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki