W czerwcu 1955 r. pojawiła się szansa na powrót do domu. Ksiądz zanotował: „Kapitan po sprawdzeniu moich personaliów: „Obywatelu Bukowiński, proponujemy Wam repatriację do Polskiej Republiki Ludowej”. Ja: „Witam z radością decyzję rządu radzieckiego o repatriacji Polaków, na którą oczekiwało tysiące moich rodaków, lecz ja sam osobiście pragnę pozostać w Związku Radzieckim”. Tak prosto i zwyczajnie dokonał się przełom w jego życiu.
Trzy lata później, kiedy aresztowano go po raz trzeci, poniósł konsekwencje tej decyzji. Stojąc przed sądem, usłyszał: „Wyście sobie obliczyli, że za wasze ‘treby’ (chrzty, śluby, pogrzeby, czyli iura stolae) uzyskacie większy dochód w Związku Radzieckim”. Odpowiedział spokojnie, ale stanowczo: „Gdybym kierował się względami materialnymi, to byłbym – proszę mi darować ostre słowo – idiotą pozostając w Związku Radzieckim. W Polsce otrzymałbym kościół parafialny ze stałym dochodem, mógłbym w nim legalnie i spokojnie pracować, a w Związku Radzieckim muszę siedzieć na ławie oskarżonych”. Kochający Boga i ludzi realista.
Najważniejsze więzi
O jego domu wiemy niewiele. Urodził się 22 grudnia 1904 r. w Berdyczowie na Ukrainie. Cztery dni później ochrzczono go imionami Władysław Antoni. Przeprowadzki były wpisane z jego życie: Hrybienikówka, Opatów niedaleko Sandomierza, Płoskirów, a od 1920 r. Kraków, gdzie ukończył prawo i teologię na UJ. Mama Jadwiga zmarła w 1918 r. Dom Władysława był życzliwy i pełen szacunku. Choć jego rodzice nie byli głęboko wierzący, to dzięki nim pokochał Różaniec. W 1931 r. przyjął święcenia kapłańskie w katedrze na Wawelu. Maryjna pobożność stała się klamrą jego kapłańskiego życia – umierał z paciorkami w ręce.
Z domu rodzinnego wyniósł też umiłowanie polskości, które rozniecał, działając w Akademickim Kole Kresowym, skupiającym studentów przybyłych z Kresów Wschodnich. Cieszył się ze swojej dziennikarskiej przygody – przez dwa lata pracował w krakowskim „Czasie”. Być może wtedy połknął pisarskiego bakcyla. Mimo że nie był profesjonalistą, zostawił po sobie kilka książek. Jego Wspomnienia z Kazachstanu, choć kilkakrotnie wznawiane, można dziś znaleźć tylko w bibliotekach i antykwariatach.
Niezwykle cennym dziełem jest Historia nauczycielką życia, czyli jak głosi podtytuł Historia Polski pisana w łagrze. Podręcznik powstał w kopalni miedzi w Dżezkazganie, gdzie ks. Bukowiński pracował jako więzień. „Kiedy rozpoczął się strajk więźniów, ks. Władysław skrzętnie to wykorzystał i rozpoczął wykłady z historii Polski. Następnie wykłady spisał własnoręcznie, nie mając materiałów naukowych” – czytamy w przedmowie. Gdy w 1954 r. opuścił łagier, rękopis krążył po polskich domach.
Bestsellerem okazały się też Listy – ponad 400 stron jego korespondencji z księżmi, ale przede wszystkim z przyjaciółmi i rodziną. Interesował się ich sprawami, szczególnie życiem rodzinnym i rozwojem duchowym, niejednokrotnie prosił o adresy swoich kolegów z lat studenckich, aby i do nich mógł skreślić kilka słów. Wielką radość sprawiały mu przesyłane książki i czasopisma. Odwdzięczał się swoimi fotografiami, które były dla niego „dowodami miłości, pamięci i tęsknoty”.
Ks. Bukowiński znał smak przyjaźni. To ona podtrzymywała go przy życiu, kiedy opisując swoją pracę w Dżezkazganie, pisał w liście, że ma życie „nienormalne i wyczerpujące swą nienormalnością”. Był zwyczajny, ludzki.
Eucharystia w łachmanach
Po kilku latach zwyczajnej pracy duszpasterskiej w Rabce i Suchej Beskidzkiej, wyjechał na Kresy. Najpierw do Łucka, gdzie był proboszczem i wykładowcą w seminarium. W 1941 r. zainteresowało się nim NKWD, które katolickich księży uznawało za agentów Watykanu i najgorszych wrogów państwa. W latach 1945–1954 przebywał w więzieniach i obozach pracy: wspomnianym Dżezkazganie, Kijowie, Bakał i Czelabińsku. Po katorżniczej pracy odwiedzał chorych w więziennym szpitalu, prowadził rekolekcje w różnych językach, dawał nadzieję, bo nawet tam, w łagrach, widział miłosierdzie Boże. Czuł ludzi, do których był posłany; służenie im go tworzyło, budowało.
– Spowiadał dniami i nocami – opowiada ks. dr Jan Nowak, wicepostulator procesu beatyfikacyjnego, autor wielu publikacji m.in. Vianney Wschodu o posłudze miłosierdzia u ks. Bukowińskiego.
– Brewiarza nie odmawiał, bo go nie miał. Tygodniami nie odprawiał Mszy św., bo nie miał też kawałka opłatka. Ale gdy dostał Hostię w ręce, to choćby w łachmanach sprawował swój najważniejszy i najpiękniejszy, kapłański obowiązek – dodaje wicepostulator.
W 1963 r. przekonał się o prawdziwości słów znajomego kapłana: „Jeżeli ksiądz chce żyć w Związku Radzieckim, to musi być gotów przeczytać pewnego dnia o sobie coś takiego, o czym się nawet nie śniło”. Prasa donosiła, że biednej staruszce kazał zapłacić za spowiedź pięć rubli, czyli około 80 złotych polskich.
Gorliwy i oddany Bożej sprawie, jest wspaniałym patronem dla kapłanów. Potwierdza to dekret w sprawie cudu za jego wstawiennictwem, który papież Franciszek podpisał 14 grudnia ub.r. – Chodzi o cudowne uzdrowienie umierającego 37-letniego księdza z Karagandy – wyjaśnia ks. Jan Nowak. – To szczególny znak. Po pierwsze, ocalony ksiądz jest Polakiem, a po drugie cud wydarzył się na tamtej ziemi. W 2001 r. Jan Paweł II mówił w Kazachstanie, że przyjechał, aby oddać hołd ks. Bukowińskiemu i zesłańcom. Jego beatyfikacja będzie więc docenieniem tamtejszego, odradzającego się Kościoła – dodaje ks. Nowak. Odbędzie się 11 września br.
Cudze łóżka
Ks. Bukowiński jest nazywany misjonarzem Karagandy, choć może lepsze byłoby określenie „zesłaniec Karagandy”. Trafił do tego miasta w 1955 r. z administracyjnym nakazem comiesięcznego meldowania się władzom. Mimo to Karaganda stała się jego domem, tam czuł się jak u siebie.
Pracy „na miejscu” było sporo, ale on ciągle czuł niedosyt. Organizował więc bliższe i dalsze, krótsze i dłuższe (nawet czteromiesięczne) wyjazdy misyjne. Widok owiec bez pasterza zasmucał go, ale też dawał poczucie sensu jego posługi. Opisywał, jak cała wieś prowadziła go jakby w prymicyjnym orszaku i zapamiętał słowa powitalnego przemówienia: „Wywieźli nas pod te góry, zostawili tutaj i wszyscy zapomnieli o nas. Nikt o nas nie pamiętał. Dopiero Ojciec Duchowny do nas przyjechał. My takie sieroty, my takie sieroty”. Płakali wszyscy, ale „to były dobre łzy”.
Misjonarz dbał o porządne przygotowanie do sakramentów. We Wspomnieniach zapisał, że podczas wypraw (m.in. do Turkiestanu, Ałma-Aty, Aktiubińska, Semipałatyńska) rzadko udzielał bierzmowania: „Nie chciałem brać na swoje sumienie udzielania bierzmowania bez żadnego uprzedniego przygotowania”. Ze względów bezpieczeństwa chrzcił zawsze pod koniec pobytu w odwiedzanych miejscowościach, „dlatego, że żadna inna praca tak nie zwraca uwagi otoczenia jak właśnie chrzest dzieci. Dlatego chrzczę dzieci i zaraz wyjeżdżam”.
Ks. Bukowiński był kapłanem rodzin. Mieszkał z nimi w ich domach, towarzyszył w codzienności. „Jestem ustawicznie domokrążcą” – zanotował po zamknięciu polskiego kościoła w Karagandzie w 1957 r. „Zazwyczaj odbywa się to tak: przychodzę po południu lub przed wieczorem. Przede wszystkim urządzam ołtarz. Jest nim zwyczajny stół, byleby tylko mocno stał i nie chwiał się. (…) Mszę św. odprawiam o godzinie 9 wieczorem. Po Mszy św. zwykle jeszcze spowiedź. Wreszcie krótki spoczynek nocny. Krótki bo kładę się zwykle po północy, a już o 5-tej lub 6-tej rano jest poranna Msza św., a potem dalej spowiedź, czasami chrzty i namaszczenia olejami świętymi, czasami śluby. (…) Ponieważ, to powtarza się wciąż na nowo w różnych domach i rodzinach, więc sypiam częściej w cudzych łóżkach niż w swoim własnym”.
„Nie jestem ofiarą”
– Oprócz kapłanów, misjonarzy czy rodzin, ks. Bukowiński może być też patronem więźniów, zesłańców, emigrantów czy prawników – wylicza ks. Nowak. Dziś jest znany na kilku kontynentach, a szczególne nabożeństwo mają do niego – oprócz kresowiaków – także Ukraińcy, Rosjanie i Niemcy. Jego kult popularyzuje działające w Krakowie Stowarzyszenie im. Sługi Bożego ks. Władysława Bukowińskiego „Ocalenie” (www.ocalenie.org).
– Wybrał to, co głupie w oczach świata – podsumowuje wicepostulator. – Przyjaciele pisali do niego w listach, żeby wracał do Polski, ale on wolał umrzeć na tamtej ziemi, w Karagandzie w 1974 r. A czy żałował, że nie przyjechał do Polski? Nigdy – mówi ks. Nowak.
„Nie jestem żadną ofiarą losu – pisał. – Dziękuję Bogu, że tu jestem. Jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu”. Nawet jeśli tym miejscem były sowieckie łagry.