Nawet pośród sporej części zwolenników likwidacji gimnazjów zapowiedziane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej zmiany budzą niepokój. Niepokoją się zarówno rodzice, samorządowcy, jak i sami nauczyciele, którzy obawiają się utraty pracy. Ktoś mógłby powiedzieć, że system edukacyjny istnieje dla uczniów, nie dla samorządowców czy nauczycieli, więc ich obawy są tu najmniej istotne. I będzie mieć rację, ale tylko po części. Bo trudno liczyć na skuteczność reformy bez wsparcia tych, którzy mają ją wprowadzić w życie – czyli z jednej strony nauczycieli i dyrektorów szkół, a z drugiej tych, do których szkoły należą, czyli samorządowców. Tymczasem w odpowiedzi na plany MEN zgodnie protestują centrale związków zawodowych nauczycieli i organizacje zrzeszające samorządy.
I znów, ktoś może powiedzieć, że ta krytyka ma charakter polityczny i jest ukrytym atakiem na rząd PiS. I na pewno będzie w tym ziarno prawdy, ale niepokoje są zbyt poważne, by nie odpowiedzieć na nie tylko z powodu podejrzeń, że mają drugie, polityczne dno. A podstawowym źródłem niepokoju jest tempo, w jakim reforma ma zostać przygotowana. W ciągu trwającego już roku szkolnego ma zostać przeprowadzona potężna zmiana – obejmująca obszary szkolnych rejonów, reorganizację placówek oświatowych, stworzenie nowej podstawy programowej, wydrukowanie nowych podręczników plus tysiące spraw szczegółowych. Dość powiedzieć, że reforma wymusza na szkołach i samorządach działania już w najbliższych miesiącach, mimo że prawo sankcjonujące nową reformę nie trafiło jeszcze do Sejmu…
I to największy zarzut do tej reformy. Ponieważ zamiast uspokoić sytuację w systemie edukacji, wprowadza do niej dalszy chaos. Dlaczego dalszy? Dlatego, że od 25 lat edukacja znajduje się w nieustannym remoncie. Nie licząc zmian wprowadzonych jeszcze w latach 90., ostatnie szesnaście lat upłynęło na wprowadzaniu systemu podstawówka–gimnazjum–liceum, za tym szła nieustanna reforma podstaw programowych, potem udoskonalano system testów (m.in. szóstoklasisty i gimnazjalnego), później wprowadzano nową maturę, potem nową maturę zaczęto modyfikować – a wszystko to wymagało nieustającej reformy na kolejnych rocznikach młodych Polaków. Potem zaczęto wdrażać obietnicę PO – posłanie sześciolatków do szkół, które – z powodu kryzysu – wdrażano niemal dwie kadencję rządów Platformy. Z kolei PiS na początku swych rządów też spełnił obietnicę – cofając tę reformę w ciągu jednego roku szkolnego. Teraz zaś szykuje się trzęsienie ziemi w postaci realizacji kolejnej wyborczej obietnicy.
Sęk w tym, że ta permanentna reforma przeprowadzana jest na żywym organizmie. Nie można zawiesić uczenia dzieci na dwa lata i przeprowadzić wszystkich reform. Wprowadza się je więc, eksperymentując na kolejnych rocznikach dzieci, przez to właśnie one – a nie politycy – zapłacą najwyższą cenę za ewentualne błędy. Tak samo jak dziś młodzi absolwenci mało wartych studiów zdają sobie sprawę, że umasowienie szkolnictwa wyższego związane było często z takim obniżeniem jakości kształcenia, że dziś ich dyplomy wcale nie pomagają im znaleźć pracy. W dodatku za o umasowienie często płacili – w postaci czesnego w prywatnych uczelni – rodzice tych studentów.
I w tym momencie przestaje mieć znaczenie, czy sześciolatki powinny iść do pierwszej klasy, czy też nie. Czy gimnazja są dobre, czy też nie. Czy lepsze jest liceum trzy czy czteroletnie. Sprawy merytoryczne schodzą na plan dalszy, a cała uwaga zaczyna się skupiać na tym, jak ratować maluchy przed politykami, którzy tylko realizują swoje obietnice wyborcze…