Jest mi Pan winien dobrych kilka godzin snu. Przeczytałem Państwa książkę Ratuj maluchy! Rodzicielska rewolucja i naprawdę długo nie mogłem zasnąć.
– Nasz przyjaciel po lekturze tej książki powiedział, że rozumie, dlaczego ją napisaliśmy – żeby nie dusić tych wszystkich historii w sobie. Rzeczywiście, warto było opowiedzieć te zakulisowe gierki, których doświadczyliśmy na własnej skórze, na przykład jak wywierano naciski na naszego pracodawcę, albo jak jeden z członków partii rządzącej dostał zadanie zorganizowania ruchu rodziców za reformą. Ale mimo że piszemy o sprawach poważnych, czasem trudnych, to staramy się je opowiadać z dystansem i humorem. Od czytelników słyszymy, że czytając tę historię, płakali, ale nie ze złości tylko ze śmiechu lub wzruszenia. Akcja zaczyna się siedem lat temu.
A potem przez siedem lat nikt na górze nie chce Was usłyszeć...
– W rządzie nikt, a byliśmy właściwie u wszystkich. Bronisława Komorowskiego tylko w tym roku, w czasie kampanii prezydenckiej, prosiliśmy o wysłuchanie pięć razy. Ale jego obojętność wobec postulatów rodziców, jak wiemy, ostatecznie nie przyniosła mu sukcesu. Ze strony rządowej napotkaliśmy mur, nie było nigdy żadnej woli rozmowy, choć pod naporem protestu władza pozostawiła wolny wybór rodzicom ponad 2 mln sześciolatków z pięciu roczników. W końcu jednak przykręcono kurek z wolnością i nawet uzyskanie odroczenia obowiązku szkolnego dla sześciolatka w poradni publicznej jest niemal niemożliwe. My jednak nie mamy zamiaru się poddawać, choćby dlatego, że mamy również młodsze dzieci, którym dopiero grozi objęcie reformą. Akcji Ratuj Maluchy patronują św. Juda Tadeusz i św. Rita, patroni od spraw trudnych i beznadziejnych. W końcu musi się udać.
Zebraliście ponad milion podpisów pod obywatelskim wnioskiem referendalnym. Wie Pan, że dla niektórych to już jest polityka?
– Nasza książka to historia tego, jak rodził się ogromny oddolny ruch rodziców, który pod trzema projektami obywatelskimi zebrał ponad 1,6 mln podpisów. Nie robiła tego żadna formalna struktura, to było autentyczne pospolite ruszenie rodziców. Od polityki w znaczeniu partyjnym trzymaliśmy się zawsze z daleka. Spotykaliśmy się z przedstawicielami wszystkich ugrupowań, żeby przedstawić konkretne postulaty, ale nigdy nie szliśmy ramię w ramię z żadną partią. Wiemy, że politycy mają cele przede wszystkich polityczne, chcą mieć władzę dla samej władzy, a społeczeństwo jest raczej przedmiotem niż podmiotem ich działań. Ale siedem lat lekceważenia rodziców nie mogło nie zemścić się na rządzącej koalicji. Ludzie nie są ślepi, a politycy też ponoszą konsekwencje dokonywanych przez siebie wyborów. Jeden z marketingowców, który prowadził zwycięską kampanię Platformy Obywatelskiej, stwierdził, że sprawa sześciolatków przesądziła o przegranej Komorowskiego, któremu zabrakło właśnie głosów zniechęconych rodziców.
Ktoś nie zrozumiał, że zniechęceni rodzice mogą być groźniejsi niż górnicy.
– Ale niestety nie da się jednocześnie skutecznie wchodzić w drogę władzy i uniknąć konsekwencji. Był taki moment, kiedy wniosek o referendum edukacyjne zagroził jedności koalicji, a szef klubu PSL zaczął mówić o wcześniejszych wyborach. Wtedy rzeczywiście doświadczyliśmy ciężkiej ręki partii, a prorządowi publicyści ustawili się w dwuszeregu, żeby zrobić nam ścieżkę zdrowia. Nasi znajomi przecierali oczy ze zdumienia, widząc materiały o nas z muzyką rodem z programów kryminalnych i czytając wywody, że robimy to wszystko dla pieniędzy, a miłość rodzicielska nie różni się od pedofilii. My na szczęście z założenia nie mamy w domu telewizora, co w tym czasie cieszyło nas jeszcze bardziej.
Jak to się w ogóle zaczęło? Dlaczego władza poszła na walkę z rodzicami?
– Zaczęło się jak w bajce o Muminkach, wszyscy byli szczęśliwi, a potem przyszła Buka. Mieliśmy w Polsce świetną edukację przedszkolną. Niestety, ostatni, najważniejszy rok przedszkola, czyli zerówka dla sześciolatków, okazał się zbyt kosztowy i stał się solą w oku władz. Najpierw samorządowych. W wielu miejscowościach, m. in. w Poznaniu, Łodzi i Gdańsku, podjęto próbę likwidacji przedszkolnych zerówek, i to jeszcze przed tą nieszczęsną reformą obniżającą wiek szkolny.
Z oszczędności?
– Wydatki na oświatę to zawsze najpoważniejsza pozycja w budżecie samorządu, a opieka nad dziećmi w przedszkolu jest dużo droższa niż w szkole. Poza tym gmina dostaje z budżetu centralnego wysoką subwencję oświatową na dzieci w szkole. Kiedy władze samorządowe starały się odebrać dzieciom zerówki przedszkolne, rodzice zaczęli protestować. W niektórych przypadkach udało im się zablokować działania gminy i ocalić czteroletnie przedszkola dla swoich dzieci.
Nie udało się od dołu, to spróbowano od góry.
– Wiceprezydent Gdańska Katarzyna Hall nie mogła z powodu protestu rodziców zlikwidować wszystkich zerówek przedszkolnych w swoim mieście. Niestety, krótko potem została ministrem edukacji. I od razu podjęła działania zmierzające do wyrzucenia do szkół wszystkich sześciolatków w całej Polsce. Plan zakładał już nie przeniesienie oddziałów zerowych z sześciolatkami z przedszkoli do szkół, ale w ogóle likwidację zerówek. Skrócenie edukacji o rok to duża oszczędność w skali państwa. Jeden z ministrów w przypływie szczerości cieszył się, że dzieci skończą szkoły rok wcześniej i wcześniej zaczną płacić podatki i składki ZUS.
Jaka w tym korzyść dla samych dzieci?
– Tego nigdy nie udało nam się wydusić z autorów reformy, choć na jednym ze spotkań pytaliśmy o to premiera Tuska aż dziesięć razy. Niestety, pani minister miała wiele powodów aby dopiąć swego.
Było coś jeszcze poza oszczędnościami?
– Okazuje się, że to wszystko działo się w cichym porozumieniu z wydawcami podręczników, z czym nawet nie kryto się za bardzo. Sami wydawcy publikowali na swojej stronie SMS-y od minister Hall, która zapewniała w nich, że niezależnie od tego, czy wszystkie sześciolatki trafią do szkół, czy nie, to ona i tak zmieni program nauczania dla wszystkich klas. Oznaczało to, że wart miliardy złotych rynek podręczników będzie można dzielić od nowa, na co liczyły niektóre wydawnictwa, w tym jedno wchodzące właśnie na rynek, dla którego notabene pisali podręczniki autorzy nowej podstawy programowej, w tym koleżanka pani minister z Gdańska. I tak też się stało. Program został zmieniony, a stare podręczniki poszły na makulaturę.
Co konkretnie zyskali wydawcy?
– Katarzyna Hall wspólnie z zespołem ekspertów wydelegowanych przez wydawnictwa, których nazwisk minister nie zgodziła się ujawnić, napisała nową podstawę programową, w której znalazły się zapisy gwarantujące zyski branży wydawniczej. Kuriozalna jest np. „umiejętność korzystania z pakietów edukacyjnych”, której wymagano odtąd od każdego dziecka. Minister podpisała rozporządzenie o zmianie podstawy programowej w grudniu 2008 r. Sejm głosował nad wysłaniem sześciolatków do szkół dopiero w kolejnym roku, ale nie dbano o pozory, skoro przedsiębiorcom spieszyło się już bardzo z produkcją nowych podręczników.
Kilka lat później, na spotkaniu z Donaldem Tuskiem, zwróciliśmy na to uwagę premierowi. Wtedy wajcha poszła w drugą stronę i tym razem rząd sam wziął się za produkcję podręczników, z kolei zupełnie lekceważąc wydawców, ich doświadczenie i możliwości. Znowu wyszło źle. Najbardziej poszkodowane są jak zwykle dzieci, które muszą uczyć się z coraz gorszych materiałów.
W którym momencie zawołaliście: Ratuj Maluchy?
– Minister Hall chciała rozpocząć reformę bardzo szybko, już 1 września 2009 r., i ogłosiła że wyśle do szkół dwa roczniki naraz: wszystkie siedmiolatki i sześciolatki. Bez zapewnienia czasu niezbędnego do przygotowania tak wielkiej reformy, bez przyjęcia obowiązkowych standardów, jakie mają spełnić szkoły, bez szkoleń dla nauczycieli. Wtedy założyliśmy stronę ratujmaluchy.pl. W protest włączyli się rodzice z setek, a później tysięcy miejscowości. Z pomysłu podwójnego rocznika rząd wycofał się już po dwóch miesiącach rodzicielskiego protestu. Minister edukacji chciała rozłożyć reformę na trzy lata. Ale nastał kryzys finansowy i rząd cofnął pieniądze na reformę. To wtedy zostawiono rodzicom wolny wybór.
I rodzice zagłosowali nogami. Przeciw.
– W pierwszym roku do szkół poszło tylko 4 proc. sześciolatków, potem 9 proc. Ta liczba nigdy nie przekroczyła kilkunastu procent. Kolejne panie minister zorientowały się, że mogą wprowadzić sześciolatki do szkół jedynie na siłę. Dzieła zniszczenia dopełniła Joanna Kluzik-Rostkowska, która nigdy nie zajmowała się edukacją, ale dawała gwarancję, że reforma zostanie dobrze przyjęta w mediach. Od 1 września tego roku mamy sytuację, której tak bardzo się obawialiśmy: do szkół trafił sztucznie skumulowany rocznik sześcio- i siedmiolatków, ponad 600 tys. dzieci, a rząd i samorządy przespały czas na przygotowanie infrastruktury. W miejscach takich jak warszawska Białołęka w niektórych szkołach jest po 18 klas pierwszych, tłok i nauka zmianowa. W Siedlcach rodzice stoją od 5 rano, żeby zapisać dzieci na obiady, których nie starczy dla wszystkich.
Skąd ten zadziwiający upór w forsowaniu reformy?
– Władza pokazuje, kto tu rządzi. To chyba główny motyw, ważniejszy jeszcze niż oszczędności. Zmiany wprowadzają ludzie, którzy się na tym kompletnie nie znają, tak jak obecna szefowa MEN. Poza zaniedbaniami reforma przypada na najgorszy demograficznie moment, kiedy do szkół idą trzy największe od wielu lat roczniki: 2008, 2009, 2010. Wszystkie wcześniejsze i późniejsze roczniki są mniejsze.
Naprawdę nikt tego nie widział?
– Samo ministerstwo przed tym ostrzegało, kiedy chciało wprowadzić reformę w 2009 r. Wiceminister Krystyna Szumilas twierdziła w Sejmie, że później demografia uniemożliwi wprowadzanie sześciolatków do szkół. Potem jednak, kiedy zastąpiła Katarzynę Hall w fotelu ministra, zmieniła zdanie i wyznaczyła start reformy na rok 2014. Premier Tusk mówił z kolei, żeby wprowadzać reformę bez przygotowań, „bo w ‘89 roku też byliśmy niegotowi na zmiany”. Sam Pan widzi, że poziom nieodpowiedzialności polityków zmuszał nas, rodziców, żeby wkroczyć i próbować przerwać tę imprezę, która najwyraźniej wymknęła się spod kontroli. Dlatego już po odrzuceniu reformy zebraliśmy znów 300 tys. podpisów pod projektem „Rodzice chcą mieć wybór”.
Kiedy Wy pisaliście ustawy, czym właściwie zajmował się rząd?
– Propagandą sukcesu. Przez te wszystkie lata MEN zamiast podejmować uczciwe działania na rzecz poprawy stanu szkół i wprowadzania odpowiednich standardów, wolało wydawać te pieniądze na walkę z rodzicami. Produkowało spoty wychwalające dobrodziejstwa reformy z hasłami zachęcającymi do bezmyślności: „Nie zastanawiaj się! Poślij sześciolatka do szkoły”. Bo jak się zastanowisz, to nie poślesz – dopowiadali rodzice. Setki tysięcy złotych rząd przeznaczył na tzw. idea placement w serialach – czyli płacenie za propagandowe dopiski do scenariuszy popularnych seriali telewizyjnych
Aha, pamiętam takie hasło: „MEN jak miłość”.
– Inna absurdalna akcja to rozdawanie pasażerom w pociągach ulotek o tym, że sześciolatki powinny być w szkole. Na to wszystko szły ciężkie miliony złotych.
Podejrzewamy, że MEN zatrudniało oficjalnie internetowych trolli. Jest na przykład taka umowa z czasów minister Szumilas, opiewająca na 7 tys. zł dla konkretnego człowieka za dyskutowanie na forach internetowych na temat słuszności ministerialnej reformy.
Co dalej? Minister Kluzik-Rostkowska mówi, że tej reformy nie można już cofnąć.
– Wszystko można cofnąć. Przecież te dzieci się nie rozpłyną w powietrzu, rocznik 2010 i tak musi się uczyć, równie dobrze może to robić w zerówkach. Nauczyciele nie stracą pracy.
Przede wszystkim jednak nie możemy się zgodzić z argumentacją, że w imię tego, iż jeden
rocznik sześciolatków już wysłano, należy wysyłać następne. Chcemy żeby rodzice mieli w tej sprawie wybór. Dzieci mogą się uczyć w szkole po osiągnięciu dojrzałości szkolnej, a ta przychodzi najczęściej w wieku 7 lat. Szczególnie że polska szkoła, inaczej niż np. duńska czy niemiecka, to od pierwszej klasy pruski dryl: dzwonek, ławka, praca domowa – to nie są warunki dla sześcioletniego dziecka, które ma ogromną potrzebę ruchu, jest na etapie mowy spontanicznej, a nie zadaniowej i widzenia obwodowego, a nie w dwuwymiarze. Sześciolatek będzie się męczył, siedząc pół dnia w ławce, nie skupi dłużej wzroku na książce. On może się uczyć, ale poprzez zabawę i ruch. System należy dostosować do dziecka, a nie dziecko do systemu. My na pewno nie przestaniemy o te dzieci walczyć i to samo mówią nam inni rodzice. Jeśli rząd, ten czy kolejny, nie zacznie się liczyć z dobrem dzieci, to już teraz mówimy że będziemy jego koszmarem.
Wiem. Na końcu książki pada przecież cytat ze słynnego horroru Krąg.
– Tak. „To się nie skończy…”
Karolina i Tomasz Elbanowscy – publicyści i działacze społeczni. Inicjatorzy akacji „Ratuj Maluchy” oraz obywatelskich projektów ustaw i wniosku o referendum edukacyjne. Prowadzą Stowarzyszenie i Fundację „Rzecznik Praw Rodziców”. Rodzice siedmiorga dzieci. Autorzy książki Ratuj maluchy! Rodzicielska rewolucja.