W połowie września do Bratysławy przybyło 27 liderów państw Unii Europejskiej. Na nieformalnym szczycie starali się znaleźć receptę na kryzys, w jakim znalazła się Unia po tzw. Brexicie. Komentatorzy zauważali, iż to duży postęp, że szczyt odbywa się poza Brukselą. Od sześciu lat, czyli do kiedy w pełni obowiązuje traktat lizboński, szczyty odbywają się w stolicy Belgii – siedzibie unijnych instytucji. Zdaniem ekspertów to pierwszy sygnał, że urzędnicy w Brukseli zdali sobie sprawę, że trzeba pozwolić odgrywać państwom narodowym większą rolę we wspólnocie.
Komentatorzy zwracali też uwagę na inny ważny wniosek płynący z tego szczytu – otóż nic nie wskazuje na to, by unijni przywódcy mieli pomysł, jak wyjść z obecnego kryzysu. Ale jeśli kryzys trwa, dlatego że w głowach unijnych przywódców nie ma pomysłu, jak z niego wyjść, to może w ogóle kryzys Unii Europejskiej jest kryzysem, który tkwi w ludzkich głowach, a nie w rzeczywistości?
Bo czyż coś konkretnego zmieniło się w Europie po decyzji Brytyjczyków? Czy zmieniło się prawo? Nie. Zmieniły się granice? Nie. Zmieniło się coś w sferze rzeczywistej? Nie. Zmiany zaszły w ludzkich głowach. Europejczycy zdali sobie sprawę, że coś jest nie tak, że tak dalej być nie może. Że dotychczasowy model integracji się wyczerpał. Ale Unia wciąż działa, w sferze faktów niewiele się zmieniło.
Część specjalistów od ekonomii uważa, że kryzysy ekonomiczne w dużej mierze dzieją się w ludzkich głowach. Owszem, wskaźniki pokazują, że gospodarka się kurczy, zamiast rosnąć, co jest wymownym znakiem kryzysu. Ale dlaczego się kurczy? Czy możliwy jest wzrost bez inwestycji? Nie, ale nikt nie inwestuje, bo wszyscy uważają, że jest kryzys… Czy może się rozwijać gospodarka, gdy banki nie dają przedsiębiorcom kredytów na rozwój? Nie. Ale banki nie dają kredytów, bo przecież jest kryzys… Firmy przestają wierzyć sobie nawzajem, bo nie wiadomo, kto jeszcze może splajtować, a wtedy nie odzyskamy pieniędzy od kontrahenta. Większość kryzysowych procesów zachodzi w ludzkich głowach, nikt nie wierzy, że może być lepiej więc rzeczywiście dzieje się źle.
Nie inaczej jest z obecnym kryzysem w Unii. Faktem jest, że w ostatnich kilkunastu miesiącach do Europy przypłynęło ponad milion uchodźców. Faktem też jest, że w kilku krwawych zamachach – głównie we Francji i Belgii – zginęło kilkaset osób. Ale przecież i wcześniej w Unii zdarzały się zamachy. Londyn czy Madryt wydarzyły się na długo przed ostatnią falą uchodźców. A i strumień osób, które w Unii szukały lepszego życia płynął od bardzo dawna.
Ale teraz mamy kryzys, bo nikt nie wierzy w to, że Unia Europejska jest sobie w stanie dać radę z obecnymi problemami. I zupełnie jak w przypadku kryzysów finansowych działa mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Nikt nie wierzy, że Unia może wyjść z tarapatów, więc – jak na ostatnim szczycie w Bratysławie – również unijni przywódcy nie wierzą, że jest jakiś pomysł, by Unia funkcjonowała lepiej. I tak koło się zamyka.
Czyż nie podobnie było tuż przed I wojną światową? XIX wiek się zakończył, lecz przez kilkanaście lat trwały wciąż XIX-wieczne imperia. Wszyscy oczekiwali więc przełomu, gdy wybuchła wojna, cała Europa wykrzyknęła „nareszcie” i na cztery lata zatopiła się w rzeziach.
To bardzo zła wiadomość, że obecny kryzys jest kryzysem ducha, kryzysem wiary. Ale równocześnie to też dobra wiadomość. Gdy bowiem Europa zda sobie sprawę, że jej główną chorobą jest choroba ducha, zacznie wreszcie stosować właściwe lekarstwa zamiast aplikacji znanych zaklęć. W tym sensie może ten kryzys jest wielką szansą? Miejmy nadzieję.