Można dyskutować do woli o niedomogach filmu Antoniego Krauzego. Nieco onieśmielony zdarzeniami, reżyser skoncentrował się na łamigłówce, pytaniu, co się zdarzyło na lotnisku, gdzie rozbił się prezydencki tupolew. A w jeszcze większym stopniu na pytaniu, co z tym zdarzeniem robiły potem wpływowe grupy i media w pierwszych latach.
Prostota łamigłówki
Filmowe dialogi są miejscami nazbyt deklaratywne, autorzy scenariusza nie mieli zresztą odwagi wchodzić zanadto w życie prywatne bohaterów, z których większość to postaci autentyczne – od Lecha Kaczyńskiego po wdowę po generale Błasiku. Nie w ma w Polsce wciąż anglosaskiej tradycji soczystych obrazków z udziałem takich bohaterów. Bieg akcji jest trochę zbyt zimny, zaskakująco brak tych wielkich buzujących emocji, jakie w pierwszych miesiącach wyzierały właśnie z „prawicowych” filmowych dokumentów.
Pozostawia poczucie pewnego niedosytu aktorstwo (dla porządku jednak nie wszystkich), można mieć wątpliwości co do montażu. Pamiętajmy, film był kręcony w warunkach partyzanckich. Powstał w czasach wybitnie takim przedsięwzięciom niesprzyjających, finansowany w dużej mierze ze społecznych składek. Aktorów też nie było pozyskać łatwo. Trudno mieć pretensje do, przykładowo, Haliny Łabonarskiej czy Jerzego Zelnika, ale występuje skład nie tyle optymalny, ile taki, który się zgodził. A można nawet powiedzieć, że taki, który się nie bał. Choćby głośnych w swoim czasie środowiskowych nacisków.
Powstał obraz, który postawił na prostotę i klarowność przekazu. Jeśli obejrzymy ten film za kilkadziesiąt lat albo pokażemy go za granicą, niezorientowani w zdarzeniach widzowie w lot pojmą i co się stało, i jaką wersję wybiera Krauze, kiedy przychodzi mu zadecydować o kluczu do tej łamigłówki. Trochę mniejszą wagę przywiązuje się do filmowej atrakcyjności. Mnie trochę zabrakło poezji, groteski, symboliki. A że może się ona zmieścić w konwencji nieomal paradokumentalnego filmowego „dochodzenia”, udowodnił choćby przed 20 laty inny, nieżyjący już Krauze, Krzysztof – w Grach ulicznych, traktujących o zabójstwie Stanisława Pyjasa.
Będę jednak bronić tego filmu, bo jest on utrzymany w starej, dobrej, i amerykańskiej, i europejskiej, tradycji antyestablishmentowych manifestów, ujmujących się za sprawami przegranymi, za ludźmi skazywanymi na zapomnienie, za pytaniami grzebanymi, bo niewygodne. W tradycji zaglądania za fasady. Krauze przedstawia odpowiedzi mimo wszystko najbardziej spójne i przekonujące, nawet jeśli każdą wersję uznamy, tak jak ja, za niepełną i pękniętą.
Mogę mieć wątpliwości co do kilku detali, ale trudniej mi podważyć całość. Oczywiście fakt, że są to hipotezy zbieżne z poglądami ekspertów pracujących dla zespołu Macierewicza, będzie zapewne powodem do zasadniczego ataku na ten film. Powodem dużo istotniejszym niż takie czy inne wrażenia artystyczne.
Opowieść o kłamstwie
Tym, którzy już krzyczą o spiskowych nieuprawnionych teoriach, dyrektor festiwalu w Gdyni Michał Oleszczyk przypomniał, broniąc decyzji o pokazaniu filmu poza konkursem, o sławnym JFK lewicowca Oliviera Stone’a. Idąc tropem pewnego prokuratora z Luizjany, Stone postawił w swoim filmie daleko idące twierdzenia dotyczącego ludzi stojących za zastrzeleniem w listopadzie 1963 r. prezydenta Kennedy’ego. Te twierdzenia wywoływały gorące polemiki i krytyki, chyba słuszne, jawią się one bowiem jako nieuprawnione. Nikt jednak nie kwestionował prawa twórcy dzieła artystycznego do własnej wizji.
Krauze tak daleko nie idzie. Sprawców możemy się domyślać, ale nie są oni nazwani. I chyba nie tylko z powodu obaw przed przegranym procesem. Niektóre sceny pozostawiają pole do różnych domniemań, chociaż obraz katastrofy w finale bardzo pogląd twórców filmu ujednoznacznia. Ale też owe przekonania nie są wzięte tak z powietrza jak u Stone’a. Czerpano garściami z dziennikarskich dochodzeń, a przede wszystkim ustaleń i pytań ignorowanych przez poprzednich rządowych ekspertów.
Tym, co jest w filmie najciekawsze i najmocniejsze, wydaje się długi rejestr półprawd, wrzutek i manipulacji, które towarzyszyły debacie o Smoleńsku niemal od pierwszych minut. One, w przeciwieństwie do ustaleń ostatecznych, nie są jedynie domniemaniem, to solidna rekonstrukcja. Dostajemy obraz mediów, które czasem tylko operują skojarzeniem, ale są też w stanie zajmować się zdarzeniem wykreowanym, niemal w stu procentach nieprawdziwym. To obraz przygnębiający. I pomimo pewnych uproszczeń dotyczących technicznej strony realiów pracy mediów zasadniczo prawdziwy.
Ciekawa jest decyzja dotycząca wyboru głównej bohaterki, jednej z nielicznych postaci fikcyjnych. Fama niosła, że będzie to dziennikarka stacji telewizyjnej podobnej do TVN, która pod wpływem ustaleń zmieniła pogląd na sprawę. Tymczasem reporterka grana przez Beatę Fido do końca pozostaje rozpięta między różnymi wersjami. Także między własnym sumieniem a regułami pracy swojego światka, interesami swoich przełożonych, swoimi sympatiami.
Pytanie o nikczemną ulgę
To pozwala tym brutalniej wniknąć w dokonania polskich mediów ostatnich lat, ale jest w tym i coś więcej. Mam wrażenie, ze Krauze stawia pytanie bardziej uniwersalne. Czy Polacy byli gotowi przeciwstawić się kłamstwu? A może znacznej ich części z kłamstwem było wygodniej?
Raymond Aron pisał w 1938 r. o „nikczemnej uldze” Zachodu po sprzedaniu interesów czeskich Niemcom na konferencji w Monachium. A może tu było trochę podobnie? A może zasadniczą rolę odgrywał święty spokój, stabilizacja. Może emocje na Krakowskim Przedmieściu, kolejki do trumny prezydenckiej pary musiały być, w następstwie pewnego społecznego mechanizmu, ułudą?
Jest to pytanie odważne, może zresztą dlatego dużo mniej tu pożądanej przeze mnie poezji, wzruszeń. Ta konkluzja jest brutalna, można by nawet rzec okrutna, sprzeczna zresztą także z romantyczną tromtadracją części prawicy każącą idealizować własny naród. Żeby ją postawić, trzeba było odwagi. To warto raz jeszcze podkreślić. Antoni Krauze za samo to wart jest najwyższych pochwał. I teraz czekam na ciosy, jakie spadną na niego ze strony własnego środowiska.