Po latach obejrzałem ponownie film Smoleńsk Antoniego Krauzego. Przypomniała go TVP z okazji rocznicy katastrofy prezydenckiego tupolewa. Zresztą w tydzień po niej, bo sama rocznica wypadła w tym roku w Wielkanoc. Broniłem kiedyś tego filmu, przez co zostałem zaliczony przez zażartych antagonistów do grona zwolenników wersji zamachu. Istotnie Krauze zakończył film jasnym przekazem: na pokładzie samolotu doszło do wybuchu. Postąpił jak lewicowiec Olivier Stone przedstawiający w JFK własną teorię na temat zabicia prezydenta Johna Kennedy’ego w 1963 r. jako niezbity fakt. Czy tak wolno? Ja byłbym niezdolny do postawienia takiej kropki nad „i”.
Mnie cała historia ustalania prawdy o katastrofie smoleńskiej kojarzy się z innym filmem – Zodiak Davida Finchera z 2007 r. Ten artysta zajął się z kolei wieloletnim śledztwem w sprawie maniakalnego zabójcy, który zabijał pary młodych ludzi w Kalifornii. Ono nigdy nie zakończyło się jednoznacznymi ustaleniami. Fincher, mnożąc i gmatwając tropy, za którymi postępuje zarówno policja, jak i detektyw-amator, pokazuje, że każdy z nich jawił się jako częściowo wiarygodny. A jednak w każdym coś w ostateczności nie pasowało. Dla mnie podobnie jest z historią tamtej tragedii.
Dlaczego więc broniłem tamtego filmu? Bo zanim zobaczyliśmy eksplozję, dostaliśmy opowieść o tamtych czasach, o atmosferze, względnie podobną do tego, jak te czasy zapamiętałem. Naprawdę rozsyłano SMS-y przesądzające o winie pilotów w kilka godzin po zdarzeniach. Naprawdę mnożono plotki, choćby o rzekomej kłótni generała Błasika, dowódcy wojsk lotniczych, z kapitanem samolotu, o to, czy w ogóle lecieć do Smoleńska. Pamiętam szanowanego skądinąd parlamentarzystę lewicy, który z sejmowej trybuny powtarzał o pilotach, którzy chcieli pokazać, „jak lądują debeściaki”. Tyle że niczego takiego nie było w ujawnionych potem stenogramach. Zwodzona, ale też długo postępująca ochotnie za tym zwodzeniem dziennikarka, grana przez Beatę Fido, odzwierciedla postawę wielkiej grupy ludzi. Z jakich motywów szli za wersją rosyjską? Dodajmy do tego obrzydliwe antyreligijne ekscesy na Krakowskim Przedmieściu, inspirowane przez Janusza Palikota, a wymierzone w żałobę. To w takiej aurze wykuwała się obecna wojna kulturowa w Polsce.
Naturalnie można z kolei zarzucić Krauzemu, że nie zauważył drugiej strony medalu. Czegoś, co ja nazwałem przemysłem smoleńskim. Nie jest prawdą, że PiS pięć lat później wygrał wybory dzięki smoleńskiemu mitowi. Ten mit w skali całego narodu raczej prawicy przeszkadzał. Jednak dla twardego elektoratu był ważny, więc różni ludzie na nim zarabiali. Chwalona przez Jarosława Kaczyńskiego „Gazeta Polska” w 2015 r., inaugurując swoje codzienne wydanie, powtarzała plotki o zestrzeleniu tupolewa, traktując to jako bezsporny fakt. A to już nie była wizja artystyczna.
Tak, tyle że to akcja rodziła reakcję. Próba skręcania tej historii od pierwszej chwili wzbudzała frustracje przegranych. Prawda, rodziła też rzeczy mało chwalebne. Ja jednak filmu Krauzego nie postrzegam w kategoriach cynicznego przemysłu. Produkowano go z wysiłkiem, dzięki zbiórkom, w niesprzyjających realiach epoki Platformy Obywatelskiej, choć na ekrany wszedł już podczas rządów PiS-u. Był dla mnie krzykiem rozpaczy, protestem przeciw sytuacji, gdy w imię niechęci do przegranego obozu i oportunistycznych gier geopolitycznych, grano prawdą. W tym sensie przy wszystkich swoich schematyzmach i przy fantastycznym zakończeniu, on się nie zestarzał. Dziś doszła do tego kompromitacja argumentu: Rosja byłaby do tego niezdolna. Bo Rosja Putina jest zdolna do wszystkiego.