Od dnia wybuchu II wojny światowej dzieli nas już 77 lat. Coraz mniej jest tych, których możemy zapytać o ich osobiste wspomnienia związane z latami 1939–1945, coraz częściej musimy naszą wiedzę o tamtych czasach opierać na relacjach, publikowanych wspomnieniach, dziełach historyków i ekspozycjach muzealnych. Im głębsza przepaść czasu, tym bardziej pamięć zastyga w kształt pomnika, którego formę nadzwyczaj trudno jest zmienić. Badacze pamięci historycznej znają to zjawisko, mówiąc o pamięci komunikacyjnej i pamięci kulturowej. Ta pierwsza jest formowana przez własne doznanie zdarzeń z przeszłości lub przez kontakt z ich świadkami. Ta druga zaczyna dominować wówczas, gdy nie ma już szans na takie osobiste doświadczenie historii, jest budowana niejako od góry, przez instytucje powołane do kultywowania wiedzy o przeszłości. Pamięć komunikacyjna jest żywa, podlega częstym zmianom, ma charakter dynamiczny. Pamięć kulturowa jest bardziej statyczna, nie tak łatwo ją skorygować. Ta opcja, która zdobędzie dominujący wpływ na jej ukształtowanie, zapełni przestrzeń publiczną pomnikami i muzeami zbudowanymi wedle swojej wizji, ma szansę trwałego ukonstytuowania pamięci historycznej społeczeństwa.
Historia i polityka
Sądzę, że wiedza o tym nie jest obca politykom, nauczycielom, badaczom, twórcom, wszystkim tym, którzy mogą i chcą wpływać na to, co ludzie myślą o przeszłości i jak ją osądzają. To myślenie i ten osąd mają bardzo poważne konsekwencje polityczne. Badania socjologiczne dowiodły, że zainteresowania konkretnymi faktami historycznymi, sympatie i antypatie wobec określonych postaci historycznych są ściśle skorelowane z aktualnymi politycznymi preferencjami i znajdują swoje odzwierciedlenie przy urnach wyborczych. Odpowiedzmy sobie na proste pytanie: na jakie ugrupowanie będzie głosował wyznawca kultu Żołnierzy Wyklętych i będziemy mieli prostą ilustrację przedstawionej powyżej prawidłowości. Trudno się wobec tego dziwić, że przedstawicielom rozmaitych partii politycznych tak bardzo zależy, aby mieć wpływ na to, co znajdzie się w szkolnych programach nauczania historii, a przede wszystkim na to, jak będzie się kręcić filmy historyczne oraz komu będzie się stawiać pomniki i gdzie je umiejscawiać. Przedmiotem takiej, politycznej w swej istocie, gry są również muzea. Widzimy to w ostatnich miesiącach na przykładzie sporu o gdańskie Muzeum II Wojny Światowej.
Pomysł powołania Muzeum II Wojny Światowej i umiejscowienia go w Gdańsku został ogłoszony w grudniu 2007 r. przez premiera Donalda Tuska. Niespełna rok później miał miejsce akt jego oficjalnego utworzenia oraz mianowania na stanowisko dyrektora wybitnego historyka prof. Pawła Machcewicza. Już wówczas pojawiły się głosy krytyki sugerujące, iż gdańska placówka miałaby się stać pomnikiem ówczesnego szefa rządu i swoistą przeciwwagą dla Muzeum Powstania Warszawskiego, związanego z osobą Lecha Kaczyńskiego. Twórcy koncepcji ekspozycji muzealnej od początku zakładali dwa podstawowe cele: po pierwsze, przedstawienie losów Polski w latach 1939–1945 na szerokim tle europejskim, a po drugie, odejście od priorytetu historii militarnej na rzecz skupienia się na losach ludności cywilnej, terrorze, bezwzględności, okrucieństwie i bezsensie wojny. Dziś istnieje już niemal ukończony, niezwykle oryginalny, budynek muzeum, zgromadzone są eksponaty i stworzona nowoczesna koncepcja ekspozycji, wszystko winno ruszyć pod koniec 2016 r. Tymczasem przed kilkoma miesiącami nad placówką zaczęły się gromadzić ciemne chmury.
Kamienie na szaniec czy Na Zachodzie bez zmian?
Minister kultury Piotr Gliński wydał decyzję o jej likwidacji, później się z niej wycofał, ale postanowił dokonać połączenia dwóch odrębnych dotąd instytucji, gotowego już niemal Muzeum II Wojny Światowej i będącego dopiero w fazie pomysłu Muzeum Westerplatte. Pojawiły się również coraz wyrazistsze głosy krytyki wobec osoby dyrektora Machcewicza i przesłania ekspozycji. Podsumowaniem tej krytyki stały się ujawnione niedawno trzy recenzje głównej wystawy sporządzone przez dr. hab. Piotra Niwińskiego, redaktora Piotra Semkę i prof. Jana Żaryna, którzy zostali powołani przez ministra Glińskiego. Wszyscy trzej nie kryją swoich politycznych sympatii, bliskich obozowi obecnie sprawującemu władzę, a prof. Żaryn jest nawet senatorem wybranym z listy PiS. Zarzuty recenzentów skupiły się na dwóch, przedstawionych powyżej, zasadniczych celach ekspozycji muzealnej. Prof. Żaryn oskarżył jej twórców o „pseudouniwersalizm”, czyli zbyt słabe skupienie na elementach polskiej historii, a przesadne wyeksponowanie europejskiego i światowego kontekstu losu Polaków. Dr Niwiński i redaktor Semka zarzucili im, że wizja wojny jako bezsensownej tragedii ludności cywilnej prowadzi do niedocenienia: „drugiej strony wojny – hartowania człowieka”. Podkreślili, że: „zasadniczo jest to więc muzeum martyrologii”, „podkreślanego nieszczęścia ludzkiego”. Ostateczny argument krytyczny brzmiał: „Najwłaściwsze byłoby podsumowanie całości przekazu znanym sformułowaniem z czasów PRL – «Nigdy więcej wojny»”.
Zostawmy na stronie doraźnie polityczny kontekst sporu wokół Muzeum II Wojny Światowej. On z pewnością istnieje, walka o stanowiska, starcia rozmaitych koterii to kwestie ważne, ale w całej sprawie – drugorzędne. Istotą rzeczy jest bowiem kształt pamięci o II wojnie światowej, to jak będzie ona obecna w polskiej pamięci kulturowej ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czy utrwali się obraz zdominowany przez tony heroiczne, namalowany barwami krwi przelanej w aktach żołnierskiego bohaterstwa, ukazujący wojnę jako rodzaj romantycznej, choć śmiertelnie groźnej, przygody? Czy może zapamiętana ona zostanie w odcieniach bardziej mrocznych, jako czas bezsensu mordowania gdy osobisty heroizm tysięcy ginie w morzu trudnej do uzasadnienia tragedii milionów. Nieco upraszczając, czy będziemy o niej myśleć w kategoriach: Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego, czy raczej: Na Zachodzie bez zmian Ericha Marii Remarque’a? Gdy czytałem teksty wspomnianych wyżej recenzji, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dziś ta pierwsza opcja ma znacznie większe szanse. Gdy słyszy się, jak często w oficjalnej narracji głoszonej przez polityków pojawiają się motywy „polskiej dumy” i odejścia od „pedagogiki wstydu”, to uznać wypada, że Remarque jest dziś w Polsce raczej passé. Nie jestem w stanie uznać, że to dobrze. Zastanawiające jak podobne są głosy tych, którzy nawołują, aby dostrzec „pozytywny” aspekt wojny, do poglądów wyrażanych powszechnie przed wybuchem I wojny światowej w 1914 r., wojny, która stać się miała matką wszystkich nieszczęść minionego stulecia. Jakże wielu ówczesnych polityków, pisarzy, uczonych uległo jej zwodniczemu czarowi. Tak ujął to niemiecki feldmarszałek Helmut von Moltke: „Wojna jest elementem ładu Bożego. Bez wojny świat popadłby w stagnację i zaprzepaściłby się w materializmie. W wojnie realizują się najszlachetniejsze cnoty – odwaga i samozaparcie, posłuszeństwo wobec głosu obowiązku, gotowość do poświęceń, do rzucenia na szalę nawet własnego życia”.
Prawda o wojnie
Obawiam się, abyśmy idąc w kierunku, który trudno zasadniczo odrzucić, oddania czci heroizmowi polskiego czynu zbrojnego w latach 1939–1945, nie poszli drogą, która już
nieraz poprowadziła na manowce. Wojna bowiem jest złem w wymiarze absolutnym i pamięć o niej powinna nas raczej kierować ku dążeniu do jej uniknięcia, aniżeli ku doznaniu dreszczu patriotycznej dumy. „Nigdy więcej wojny” to nie jest hasło peerelowskie, jak był łaskaw zauważyć jeden z recenzentów gdańskiego muzeum, to hasło głęboko ludzkie. Użył go przecież Jan Paweł II podczas Mszy św. odprawionej w 1979 r. na terenie obozu w Brzezince, nawiązał do niego wówczas, gdy wbrew jakże wielu opiniom, w 2003 r. przestrzegał przed rozpoczęciem wojny z Irakiem. Fakt, iż właśnie te słowa pozostaną jako główne przesłanie Muzeum II Wojny Światowej winien być zatem tytułem do chwały jego twórców. Należy dać im możliwość zrealizowania swej wizji. Nie można budować pamięci społecznej jak spod jednej sztancy, bo tego wymaga polityczny interes. O historii trzeba mówić wieloma głosami, głosem Kamińskiego i głosem Remarque’a. Pocieszającym jest wystąpienie dwóch wybitnych historyków, zazwyczaj stojących po przeciwnych stronach politycznej barykady, Timothy’ego Snydera i Andrzeja Nowaka, którzy kilka dni temu wspólnie wezwali, aby pozostawić dotychczasowy kształt ekspozycji, ponieważ „wystawa oddaje zarówno prawdę historyczną w wymiarze ogólnego obrazu wojny, jak i szczególne miejsce w niej Polski”. Miejmy nadzieję, że ten głos odpowiedzialności i rozsądku przemówi do tych, w których rękach leżą losy muzeum.