Logo Przewdonik Katolicki

Co się wydarzyło w Baton Rouge?

Łukasz Kaźmierczak
Fot. ALBA VIGARAY/PAP EPA

Polityczne podziały w polskim społeczeństwie? To nic w porównaniu z rasową wyrwą, jaka zieje dziś w środku Stanów Zjednoczonych. Ustępujący prezydent Barack Obama zostawia kraj podzielony jak chyba nigdy wcześniej.

Siła uprzedzeń
Baltimore, Ferguson, North Charleston, Baton Rouge – nazwy miast symbolizujących
narastający gwałtownie w ostatnich miesiącach kryzys na tle rasowym. Ten wstydliwy problem nigdy tak naprawdę w Ameryce się nie skończył, a rasizm – działający w obie strony – stanowi nadal silną pożywkę w tamtejszym społeczeństwie. Niewykorzenione stereotypy podsuwają gotowe kalki postrzegania rzeczywistości: jedni to „rasiści” i „wyzyskiwacze”, drudzy – „leniwcy” i potencjalni „kryminaliści, którym należy uważnie patrzeć na ręce”. Rok temu w tekście Brzydkie słowo na „r” przywoływałem słowa, jakie prezydent Barack Obama wygłosił podczas pogrzebu Trayvona Martina, czarnoskórego nastolatka zastrzelonego bez powodu przez białego funkcjonariusza straży sąsiedzkiej: „Niewielu czarnoskórych amerykańskich mężczyzn nie było śledzonych podczas robienia zakupów. Takie przeżycie jest i moim udziałem. Niewielu czarnoskórych amerykańskich mężczyzn nie słyszało dźwięku blokowanych centralnych zamków w samochodach, gdy szli ulicą. Też mi się to przytrafiło – zanim zostałem senatorem” – powiedział wówczas Obama, puentując: „35 lat temu Trayvonem Martinem mogłem być ja”.
Te uprzedzenia mają także swoje źródła w statystykach, z których wynika, że wśród czarnoskórej społeczności przestępczość jest faktycznie wyższa, ale jednocześnie to jej przedstawiciele dwu-, trzykrotnie częściej stają się ofiarami policyjnych strzałów. Nie mówiąc już o danych wskazujących na utrzymujące się cały czas dysproporcje w zamożności, wykształceniu i realnych możliwościach awansu i zdobycia dobrej, prestiżowej pracy – oczywiście na niekorzyść dla czarnoskórych Amerykanów. To wszystko wygląda więc trochę jak samonapędzające się proroctwo. A stereotypy uprzedzenia generują konkretne spięcia na tle rasowym. Sekwencja zdarzeń jest z reguły podobna i przebiega najczęściej według następującego scenariusza: biały policjant w czasie rutynowej kontroli zabija uciekającego albo stawiającego opór podejrzanego czarnoskórego mężczyznę, po czym zostaje uniewinniony przez ławę przysięgłych składającą się w większości z białych. Zaraz potem na ulice amerykańskich miast wychodzą tysiące protestujących ludzi, a manifestacje przekształcają się w regularne bitwy z siłami porządkowymi.
 
Bariery pękają
Teraz doszedł jednak kompletnie nowy element w postaci regularnego „polowania” na policjantów. Najpierw w Dallas, gdzie były komandos Micah Johnson zastrzelił z karabinu snajperskiego pięciu funkcjonariuszy, a siedmiu ranił. Przed zamachem mówił, że chce zabić jak najwięcej białych policjantów, a jego działaniem kieruje nienawiść do „białasów” źle traktujących czarnych. To była jego odpowiedź na dwa kolejne przypadki zastrzelenia niewinnych czarnoskórych obywateli w czasie policyjnej kontroli. Kilka dni później sytuacja powtórzyła się w Baton Rouge, gdzie 29-letni Gavin Long, były sierżant piechoty morskiej, zastrzelił trzech kolejnych policjantów. Można więc już chyba mówić o małej wojnie wypowiedzianej przez radykalne jednostki całemu amerykańskiemu systemowi społecznemu, czy nawet państwu, które w tym przypadku uosabiali właśnie zastrzeleni policjanci – korzystający przecież nominalnie ze szczególnej ochrony przysługującej funkcjonariuszom na służbie. Doszło zatem do przekroczenia pewnej ważnej psychologicznej granicy, za którą jest już tylko narastająca przemoc nieznająca żadnych barier. I tę falę złych emocji będzie bardzo trudno zatrzymać.
W tle tego wszystkiego pobrzmiewa także cały czas spór o prawo do swobodnego posiadania broni. Kilka tygodni temu duża grupa demokratów po przegranym głosowaniu w Senacie zablokowała mównicę w Izbie Reprezentantów, żądając rozpatrzenia głosowania nad wniesionym przez nich projektem ustawy zaostrzającej przepisy dotyczące dostępu do broni. Stało się to bezpośrednio po masakrze w gejowskim klubie w Orlando, podczas której islamista, deklarujący się jako „wierny żołnierz” Państwa Islamskiego zastrzelił 49 osób. Wniosek nie został rozpatrzony. Teraz jednak po strzałach w Dallas i Baton Rouge demokraci zyskali nowy argument za ściślejszą kontrolą dostępu do broni. Z kolei przeciwnicy ograniczeń podkreślają, że prawo do jej posiadania stanowi nadal bardzo ważny atrybut amerykańskości, dodając, że wielu masakr udaje się uniknąć właśnie dlatego, że obywatele dysponują środkami do obrony osobistej. I można niemal w ciemno zakładać, ze najbliższe miesiące przyniosą jeszcze większą eskalację tego sporu.
 
Clinton i Trump
Amerykanie jak kania dżdżu potrzebują więc dziś nawet nie tyle krasomówczych „sprzedawców lodu Eskimosom”, ile polityków o umiejętnościach godnych wykwalifikowanych psychologów i mediatorów, którzy przynajmniej podejmą próbę faktycznego – a nie tylko deklaratywnego – budowania  mostów wśród coraz bardziej podzielonego społeczeństwa. Czy takich ludzi widać dziś na horyzoncie amerykańskiej polityki? Niestety nie, a na pewno nie są nimi ani Hillary Clinton ani Donald Trump – dwójka liczących się dziś pretendentów do objęcia fotela w Białym Domu. Wystarczy spojrzeć na te kandydatury chociażby z perspektywy czarnoskórych obywateli USA. W przypadku kontrowersyjnego miliardera sprawa jest oczywista. Jeśli nienawiść wzbudza dziś biały policjant, to co dopiero mówić o Donaldzie Trumpie – aroganckim, pewnym siebie i nieprzebierającym w słowach „białasie” śpiącym na górze dolarów i niewahającym się odwoływać w czasie kampanii wyborczej do retoryki rasowej? W oczach Afroamerykanów będzie on zawsze kandydatem „białej Ameryki”, choć sam Trump odnosi się raczej do ogólnonarodowej „amerykańskiej dumy”.
Wbrew pozorom kandydatką marzeń „czarnej Ameryki” nie jest jednak także Hillary Clinton, utożsamiana z „wyższymi sferami” i światem biznesu przez duże „B”, w których królują niejasne powiązania finansowe i zakulisowe rozgrywki lobbystów. I być może jeszcze bardziej niż swojski Trump właśnie „Budyniowa Hillary” („Obiecam wszystko w zamian za wasze głosy” – jak mówi o niej amerykańska ulica) reprezentuje świat niedostępny dla przeciętnego czarnoskórego Amerykanina, a jeśli już, to na zasadzie maskotki do towarzystwa i listka figowego pozwalającego tamtejszemu establishmentowi na zagłuszenie rasowych wyrzutów sumienia. Owszem, Afroamerykanie tradycyjnie w zdecydowanej większości głosują na demokratów – a od czasu prezydentury Baracka Obamy trend ten umocnił się jeszcze bardziej – i zapewne uczynią tak i teraz, jednak będzie to głos oddany bez specjalnego przekonania. Tym bardziej że demokratyczne postulaty „wyrównywania różnic” rażą protekcjonalną troską – wielu czarnoskórych Amerykanów uważa wręcz, że dodatkowe „punkty za pochodzenie” jeszcze bardziej ich upokarzają, aniżeli cokolwiek zmieniają. W ostatecznym rozrachunku czują się oni nadal obywatelami drugiej kategorii, którym ktoś „musi pomóc”.
Istnieje co prawda spoiwo, które ma moc autentycznego i prawdziwego jednoczenia amerykańskich dusz, a zawiera się ono w widocznych na każdej tamtejszej ulicy hasłach: „In God we trust” i „God Bless America”. Problem w tym, że pozostają one dziś głównie ładnymi napisami na makatkach i szyldach bez realnego przełożenia na działania zarówno polityków, jak i samych obywateli. A bez prawdziwej rewolucji sumień każde kolejne wybory w USA będą przegrane. Niezależnie od tego, czy zwycięży w nich demokrata, czy republikanin.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki