Nigdzie nie czułam się tak biała jak w Ameryce. Każdy kontakt z urzędem w Stanach Zjednoczonych przypomina mi o moim kolorze skóry. Każdy dokument wymaga zakreślenia mojej rasy: „white” (biała). Choć w tegorocznym cenzusie przyjdzie mi dopisać pochodzenie etniczne: „Polish”. Biały białemu też nie jest równy, ale nigdy nie czułam, że moja polska obecność może komuś nie odpowiadać. W sklepach zawsze witają mnie szerokie uśmiechy. Nikt nie sprawdza mi zbyt dokładnie torebki przed wejściem do klubu. Nigdy nie zatrzymała mnie policja, choć przyznam, że kierowca ze mnie marny. Nigdy nie wiązałam tego z moją „białością”. Podobnie jak moi biali znajomi rzadko myślę o moim kolorze skóry.
Kolor pod ostrzałem
Tymczasem według badań przeprowadzonych przez Pew Research Center czarnoskórzy Amerykanie deklarują, że przynależność etniczna jest centralna dla ich tożsamości. 52 proc. deklaruje, że rasa jest dla nich ekstremalnie ważna, a 22 proc., że bardzo ważna. Dla białych te liczby wynoszą odpowiednio 5 i 10 proc. Biali w Ameryce mogą widzieć siebie jako rodziców, amatorów kuchni włoskiej czy fanów Led Zeppelin. Czarni są w Ameryce przede wszystkim czarni. Dlaczego? Amin Maalouf, francusko-libański filozof, w swojej książce In the Name of Identity: Violence and the Need to Belong (W imieniu tożsamości: przemoc i potrzeba przynależności) twierdzi, że „z wielu tożsamości, jakie posiada człowiek, ta, która w danym momencie jest najbardziej zagrożona, wysuwa się na prowadzenie”. Dla czarnoskórych obywateli Ameryki ich przynależność rasowa jest pod nieustannym, często dosłownie, ostrzałem. Rasizm nie pozwala im nawet na chwilę zapomnieć o ich kolorze skóry.
Rok temu we włoskiej dzielnicy San Francisco ja i mój mąż spotkaliśmy się ze znajomymi na wczesną kolację. Nasz wspólny znajomy, Nathan, przyprowadził nową dziewczynę, o której wiedzieliśmy tylko tyle, że ma na imię Vanessa. Kobieta była czarnoskóra, co wyraźnie nas wszystkich zaskoczyło, ale i tak spędziliśmy fantastyczny wieczór. Jej kwiecista torebka Saint Laurent była identyczna z podszewką kurtki mojego męża i Vanessa pozwoliła mu pozować do zdjęcia z torebką, co ostatecznie przełamało już i tak dawno stopniałe lody. Podczas wieczoru dowiedzieliśmy się, że Vanessa studiowała w pobliskim Stanford i że teraz robi tam doktorat. Jej bracia też niebawem mieli ukończyć Stanford. Nie odebrałam jej jako kogoś, kto chwaliłby się dyplomem elitarnej uczelni. Vanessa usprawiedliwiała swoją obecność przy tym stole, wśród nas, białych, z których połowa – ja, mój mąż i pewien Irlandczyk – była w Ameryce od stosunkowo niedawna. Rodzina Vanessy była w Stanach od pokoleń, a mimo to ja, biała, byłam w tej restauracji „bardziej na miejscu”. Vanessa czuła potrzebę udowodnienia, że zasługuje na bycie tutaj.
Strach przed policjantem
O Vanessie i tych niewielu innych spotkaniach z Afroamerykanami myślę, kiedy pod moim oknem słyszę krzyki „No justice, no peace” (Nie ma sprawiedliwości, nie ma pokoju). To demonstranci sprzeciwiający się brutalności policji. Morderstwa na tle nienawiści rasowej nie są w Ameryce nowością, ale morderstwo czarnoskórego George’a Floyda wydało się przelać czarę goryczy. Czarnoskórzy Amerykanie nie mają już siły opłakiwać zabitych przez policję bliskich. Po śmierci Floyda Ameryka stanęła w ogniu, ale protesty mają szerokie, niespotykane wcześniej poparcie społeczne. Protestów nie popiera jednak prezydent Donald Trump, który chce je zakończyć przy użyciu wojska (czemu przeciwstawia się większość gubernatorów, a nawet sami przedstawiciele armii).
Zdarzają się też inne reakcje na śmierć Floyda. Kiedy widzę zdjęcia nastolatków podejmujących tzw. George Floyd challenge, kiedy jeden z chłopców wbija kolano w szyję swojego kolegi, a obaj roześmiani pozują do zdjęcia, budzą się we mnie instynkty macierzyńskie: najchętniej sprałabym gówniarzom tyłki. W taki sposób, przyduszony kolanem policjanta, przez blisko dziewięć minut umierał czarnoskóry George Floyd. I takim formom rasizmu należy się przeciwstawiać, żeby z tych nastolatków nie wyrósł kolejny Derek Chauvin, policjant, który udusił Floyda.
W ostatnich tygodniach wyciekło też nagranie, na którym widać, jak dwóch białych mężczyzn strzela do nieuzbrojonego czarnoskórego mężczyzny. Gregory i jego syn Travis McMichael zabili Ahmauda Arbery’ego w czasie joggingu, a na nagraniu pościg za uciekającym mężczyzną wygląda jak lincz. Gregory McMichael, były oficer policji, i jego syn zostali aresztowani dopiero, gdy nagranie wyciekło do mediów. Z kolei 13 marca policjanci wtargnęli do domu 26-letniej Breonny Taylor i strzelili do niej co najmniej osiem razy. Policjanci tłumaczyli, że szukali podejrzanego w sprawie narkotyków. Podejrzany od dawna znajdował się już w areszcie. Strach przed śmiercią z rąk wymiaru sprawiedliwości to codzienność, z którą mierzą się czarnoskórzy Amerykanie.
Moja znajoma Andrea, właścicielka studia jogi, jest czarnoskóra. Protest wspiera, bo – jak tłumaczy – ma czarnoskórego syna. Ten argument powtarzany jest często. Czarne kobiety pytane, dlaczego protestują, odpowiadają, że ze względu na swoich synów i braci, którzy w przyszłości mogą stać się ofiarami brutalności policji. Czarnoskórzy widzą siebie jako potencjalne ofiary: 74 proc. takich rodziców ostrzega swoje dzieci przed policją, podczas gdy podobnych pogadanek wysłuchuje 32 proc. białych dzieci.
Demonstrant krzyczy na funkcjonariusza policji podczas pokojowego protestu przeciwko brutalności policji, 3 czerwca 2020 r., Waszyngton , fot. Alex Wong /Getty Images
Ze szkoły do więzienia
Steven Mayers jest profesorem City College w San Francisco. Specjalizuje się w imigracji z Ameryki Centralnej i Południowej i jest współautorem książki Solita, Solita opowiadającej historię latynoskich nastolatków starających się przedostać do USA. Mayers mówi, że „rasizm jest jak rak, szybko i podstępnie infekujący całe ciało”. Stwierdza też, że brakuje nam języka do dyskusji o rasizmie. Podczas naszej rozmowy pytam, jak ocenia swoich czarnoskórych studentów. Mayers odpowiada, że Afroamerykanom częściej zdarza się oblać przedmiot, ale po chwili się wycofuje. Przecież sam fakt, że są w college’u, to ogromne osiągnięcie. – System panujący w USA najchętniej widziałby ich w więzieniu – mówi Mayers. I posiłkuje się terminem school to prison pipeline (rurociąg ze szkoły do więzienia). W stosunku do czarnoskórych uczniów stosuje się regułę „zero tolerancji”. Nawet za niewielkie przewinienia tacy nastolatkowie trafiają w szpony systemu sprawiedliwości; a z wyrokiem stają się automatycznie obywatelami drugiej kategorii. Niemożliwe jest dostanie pracy, miejsca w publicznym systemie mieszkaniowym czy nawet znaczków na jedzenie. – Szeroko akceptowane jest też traktowanie czarnoskórych nastolatków, a nawet ośmiolatków, jak dorosłych. A przecież to jeszcze dzieciaki – mówi Mayers.
Internet jest pełen rad, jak należy zachować się podczas spotkania z policją, skierowanych do czarnoskórych chłopców. „Bądź uprzejmy”, „uważaj na mowę ciała”, „bądź pewien, że oficer cały czas widzi Twoje dłonie”, „nie prowokuj policji nachalnym kontaktem wzrokowym”. To i tak nie gwarantuje bezpiecznego powrotu do domu. Breonna Taylor została zamordowana we własnym łóżku. Ahmed Arbory wyszedł pobiegać, a George Floyd stosował się do wszystkich zaleceń policjantów.
Strukturalny rasizm
Idea, że Stany Zjednoczone zostały zbudowane na idei wolności, równości i braterstwa, upada już w pierwszym rozdziale, który rozpoczyna się od podboju i wyrżnięcia rdzennych mieszkańców. Chęci podporządkowania sobie ich terytorium towarzyszy narracja mówiąca o chęci ucywilizowania „dzikusów”.
Rok temu brałam udział w obchodach dnia rdzennych Amerykanów, obchodzonego w zastępstwie Dnia Kolumba. Ceremonia odbyła się o wschodzie słońca na wyspie Alcatraz. Podczas obchodów usłyszałam świadectwa niesprawiedliwości, z jakimi wciąż borykają się autochtoni. W 2019 r. potomkowie Indian wciąż są mordowani, a ich kobiety gwałcone. „Dla nich nie jesteśmy ludźmi. Nawet wiek nie uchroni cię przed gwałtem” – szeptała do mikrofonu starsza kobieta owinięta w wełniane koce tkane w stylu Navajo. Nie pamiętam, kiedy ostatnio w Kalifornii czułam aż taki chłód.
W 1619 r. do kolonii brytyjskich przywieziono pierwszych czarnoskórych niewolników, którzy zostali zmuszeni do pracy na plantacjach. W 1636 r.
pojawiły się pierwsze formy nadzoru, które z czasem miały dać początek policji. W 1704 r. w południowych Stanach zorganizowano pierwsze oddziały policyjne, które za zadanie miały: ściganie niewolników-uciekinierów, organizację systemu terroru zachęcającego niewolników do buntu przeciw „panom” oraz pilnowanie dyscypliny na plantacjach. Takie były początki policji na Południu.
Toczona w latach 1861–1865 wojna secesyjna pomiędzy Północnymi Stanami (Unią) a Południem (Konfederatami) skończyła się zwycięstwem Północy i doprowadziła do tzw. rekonstrukcji (1863–1877), w czasie której dokonano olbrzymiego postępu w prawach czarnoskórych. W 1866 r. uchwalono ustawę o prawach obywatelskich, zgodnie z którą wszyscy urodzeni na terenie Stanów mężczyźni – bez względu na kolor skóry – są obywatelami Stanów Zjednoczonych. Afroamerykanie mogli prowadzić biznesy, uzyskali dostęp do szkolnictwa, a umiejętność czytania zrobiła się tak powszechna, że pojawiły się gazety skierowane do ciemnoskórego czytelnika. Postęp był tak duży, biznes szedł tak dobrze, że byli biali panowie zatęsknili za minionymi czasami. Na Południu od 1877 r. wprowadzono tzw. prawa Jima Crowa. O ich treści najwięcej powie chyba fakt, że wzbudziły, podobnie jak wcześniej zagłada Indian, zachwyt Hitlera. Erę Jima Crowa oficjalnie zakończył ruch na rzecz praw obywatelskich, którego twarzami byli Martin Luther King, Rosa Parks i Malcolm X. Ale 400 lat niewolnictwa i dyskryminacji czarnoskórych w Ameryce stworzyło strukturalny system opresji, którego nie udało się wymazać do dziś.
Rasowy daltonizm
Ten strukturalny rasizm objawia się w ograniczonym dostępie: do szkolnictwa – i tego, jak traktowani są czarnoskórzy uczniowie; opieki zdrowotnej – czarne kobiety 60 proc. częściej niż białe rodzą przedwcześnie, a śmiertelność wśród czarnych noworodków jest 230 proc. wyższa niż białych; objawia się również w segregacji mieszkaniowej. Zinternalizowany rasizm każe obsłudze obserwować każdy krok czarnoskórego w sklepie. Banki odmawiają kredytu czarnym, a przyznają go białemu pomimo jego znacznie niższej zdolności kredytowej (czarnym dwa razy częściej niż białym odmawia się kredytu hipotecznego). W 1968 r. James Baldwin, amerykański pisarz i aktywista, powiedział: „Nie wiem, co czuje większość białych w Ameryce, ale mogę się domyślać po sposobie funkcjonowania ich instytucji”. A te są przesiąknięte rasizmem. Przez lata czarni byli uczeni, żeby nienawidzić siebie i że biali ze swoją zachodnią kulturą są ich wybawcami. Przez stulecia czarnych w Ameryce uczono pogardzać kolorem swojej skóry, uczono nienawiści do samych siebie. A małe ciemnoskóre dziewczynki marzyły o niebieskich oczach.
Michelle Alexander w 2010 r. wydała książkę The New Jim Crow: Mass Incarceration in the Age of Colorblindness (Nowy Jim Crow: Masowe więzienie w czasach daltonizmu rasowego). W podtytule autorka używa słowa colorblindness – to często słyszana deklaracja, sugerująca, że rasa nie ma znaczenia. Co jest dziś uważane za nową, subtelną formę rasizmu. Deklaracja, że „nie widzi się” rasy, pozwala ignorować dyskryminację i przemoc. Alexander w swojej książce pokazuje, jak masowe umieszczanie w więzieniach czarnych za przewinienia, które nie doprowadziłyby do skazania białego, jest nowym sposobem na segregację rasową. Opcje życiowe kogoś z wyrokiem nawet na wolności redukują go do roli obywatela drugiej kategorii.
Historia Ameryki to więc 400 lat niewolnictwa i segregacji, z przerwami na krótki okres rekonstrukcji i czas walki o prawa obywatelskie w latach 60, po których – już w latach 80. – zaczęła się „walka z narkotykami”, która doprowadziła do masowego osadzania czarnoskórych w więzieniach.
W 2009 r. pierwszym czarnoskórym prezydentem został Barack Obama. W 2016 r. zastąpił go Donald Trump. W czasie jego prezydentury wzrosła liczba aktów nienawiści na tle rasowym.
Wbrew stereotypom. Historia Antoine’a Huntera
Przestępczość, opuszczone do kolan spodnie, rymowany slang z samochodów i rozbite światła latarni. W nocy strzały nie dają spać. Kalifornijskie Oakland jest jak amerykański film emitowany po godz. 22.00, pełen scen przemocy nieodpowiednich dla małoletnich widzów.
Ale historia Antoine’a Huntera bardziej nadawałaby się na scenariusz filmu familijnego, bo choć urodzony w Oakland i wychowywany tylko przez matkę, to jednak jego opowieść nie ma w sobie pierwiastka przemocy czy niecenzuralnych słów. Jest za to pogoń za marzeniami i rzadko spotykana wrażliwość. Antoine w szkole średniej poczuł, że taniec to jest jego ścieżka. I nic nie może mu stanąć na przeszkodzie. A już z pewnością nie całkowita cisza w lewym uchu, czy te 5 proc. szumów wychwytywanych przez prawe. Antoine oczywiście czuje wibracje, ale tylko w pobliżu instrumentu. Czasami można patrzeć na widownię, ale ta często jest poza rytmem. Taniec do dźwięków, których się nie słyszy, nie jest więc sytuacją bez wyjścia. Antoine występy i przygotowania do występów łączy z nauczaniem tańca. A ja mam szczęście być jego uczennicą i właśnie czekam na rozpoczęcie zajęć.
Wchodząc do sali, Antoine w języku migowym przeprasza za 4-minutowe spóźnienie. Nieprzyjemna sytuacja. „Rutynowo” zatrzymała go policja, której musiał się ze swojej niewyraźnej mowy wytłumaczyć, a to wymaga czasu. Najgorsze, że bezczelnie patrzył na policjanta, ale ta śmiałość to tylko dlatego, że Antoine czyta z ruchu ust. Wszyscy spuszczamy głowy, wiemy, że Antoine ma szczęście, że w ogóle dojechał na zajęcia. Niebezpieczne jest mieć ciemną skórę. Dla policji nawet telefon w rękach Afroamerykanów wygląda jak broń. Nie jest łatwo, ale Antoine uśmiecha się i przypomina o świecącym słońcu, no i przecież mamy tańczyć, a czy jest coś piękniejszego?
W skład mojej grupy tanecznej wchodzą: 70-letni biały mężczyzna, Afroamerykanka, której niewiele już chyba do trzydziestki i na którą za chwilę będziemy zerkać, kiedy pogubimy się w krokach; są też jeszcze dwie Amerykanki pochodzenia azjatyckiego, ale nawet nie zgaduję, ile mogą mieć lat, bo Azjaci z wiekiem oszukują najbardziej. Jestem też ja i moja żydowska koleżanka.
Urban jazz tańczy się na boso przy dźwiękach żywych bębnów. Antoine pokazuje kolejne kroki. Cała choreografia to pęd do wolności, którą jednak trzeba sobie wywalczyć. Skaczemy z zaciśniętą pięścią, ruszamy biodrami. Na piersiach zdecydowanie krzyżujemy ręce, nagłe zwroty i obroty; wszystko to powinno być ostre, kwadratowe. To już nie ta płynność, której oczekiwał od nas jeszcze chwilę wcześniej. Teraz jest walka, ale marni z nas wojownicy. W tej bitwie gubimy się, błądzimy w nieznanej przestrzeni, mylimy kierunki, nogi się plączą, błędnik szaleje. Wyglądamy żałośnie, ale spocone odbicia w lustrze nijak mają się do tego, co w sercu; w sercach jesteśmy szczęśliwi. W końcu Antoine dołącza do bębniarzy. Wybija rytm, z którego my uparliśmy się nic sobie nie robić. Tam gdzie zapomnimy kroków, intuicyjnie łatamy je własną kreatywnością. O to właśnie chodzi, mamy tańczyć z muzyką, nie do muzyki. Dodać koloru. Taniec ma choreografię, ale jest też miejsce na improwizację. Jak w życiu. Odpuścić tam, gdzie nie warto tracić energii, trwać tam, gdzie trzeba się uprzeć.
I teraz jest czas, żeby Ameryka się uparła i zwalczyła rasizm we wszystkich jego objawach: głupich żartów, „rutynowych” zatrzymań i morderstw. Zabójstwo czarnoskórego George’a Floyda wydarzyło się w czasie, kiedy Ameryka przegrywa walkę z pandemią. Wirus obnażył nierówności amerykańskiego społeczeństwa, pokazując, że stan pogłębiających się podziałów nie ma racji bytu. Jak więc oduczyć się rasizmu? Jak walczyć z nienawiścią? Miłością. Bo miłość niesie z sobą sprawiedliwość.
Potańczyć też nie zaszkodzi.