Logo Przewdonik Katolicki

Zrozumieć liturgię

Jacek Borkowicz
Liturgiczne sanctum, Jezus eucharystyczny, jest w rzeczy samej nierozdzielne z liturgicznym sacrum, czyli tradycją. Dopiero oba te wymiary tworzą całośćFot. J.Tomaszewski/PK

Liturgia jako „szczyt“ życia chrześcijańskiego uobecnia się w osobie Jezusa. Ale na ten „szczyt“ wspinamy się od strony „źródła“ czyli tradycji.

Wśród grekokatolików na Pokuciu – w peryferyjnych, wiejskich rejonach zachodniej części Ukrainy – zachowały się archaiczne obyczaje pogrzebowe. Starsi ludzie są tam przekonani, że nieboszczyka chować należy nogami ku wschodowi. Dlaczego? Otóż po to, by w momencie zmartwychwstania mógł on stanąć twarzą w twarz z nadchodzącym od wschodu Chrystusem. W tym zwyczaju, respektowanym dziś przez prostych ludzi  na odległej ukraińskiej prowincji, przetrwała starożytna intuicja powszechnego Kościoła: zgromadzeni w świątyni wierni stają przed obliczem Pana, którego widzialnym symbolem jest ołtarz, ustawiony w prezbiterium.
To doskonały przykład odczuwania ducha liturgii, o którego obecność wśród chrześcijan modlił się kard. Joseph Ratzinger, zanim jeszcze został papieżem Benedyktem XVI. Bo liturgia – rzeczywistość, która zgodnie z pochodzeniem swojej greckiej nazwy jest dziełem, akcją wspólnoty wierzących – utkana jest z pradziejowych symboli. Starszych nawet niż samo chrześcijaństwo. Czymś odwiecznym bowiem jest słońce, wschodzące codziennie z tego samego kierunku. Liturgia jest starsza i większa od tworzonej przez człowieka kultury, gdyż jej źródłem jest Ten, który zgodnie z wyznaniem wiary – odmawianym przez nas co niedziela w kościele – jest Panem i Ożywicielem całego świata.

Obecność tradycji
Podałem ten przykład, by pokazać, że to, co najcenniejsze w liturgii Kościoła, co stanowi jej istotę, ukształtowane zostało w nieprzeliczonym łańcuchu ludzkich pokoleń. Jest to wartość, której nie jest w stanie wzbudzić, sama z siebie, żadna reforma, aczkolwiek reformy są niezbędne w życiu chrześcijańskiej wspólnoty. Wartość tę nazywamy tradycją. A tradycji – zejdę w tym miejscu z wysokiego tonu, powtarzając słowa węglarza z komedii Miś Stanisława Barei – nie można ustanowić żadną specjalną uchwałą. Ona po prostu jest, albo też jej nie ma.
Z tym cała bieda. Tradycja liturgii to rzeczywistość delikatna. Uchwały niedobre, albo też źle wykonane, mogą ją popsuć i w efekcie przerwać jej puls. Jeżeli dziś, uczestnicząc we mszy, odczuwamy niedosyt uczestnictwa, oznacza to ni mniej ni więcej, że przestaliśmy reagować na delikatny rytm owego pulsu. Przestaliśmy rozumieć tradycję, ponieważ nie umiemy już poprawnie rozczytywać symboli, przekazanych nam w spuściźnie obrzędu. I nic tu nie pomoże „uatrakcyjnianie“ nabożeństwa za pomocą gitar lub grzechotek, podobnie jak nie pomógłby prosty powrót do form, które już przeminęły. Liturgia, tradycja (to w istocie rzeczy synonimy) jest życiem, nie da się jej cofnąć do starego nurtu.
Dlatego nie mają racji tradycjonaliści, którzy absolutyzują wartość rytu mszy świętej, ustanowionego w XVI w. przez Sobór Trydencki. Trydent nie był pierwszym słowem w historii Kościoła, przed nim tradycja objawiała się w innych formach. Tego uczy nas historia. Ale ta sama historia pozwala nam przypuszczać, że liturgiczne reformy II Soboru Watykańskiego nie są w tej mierze słowem ostatnim. 

Aktywne uczestnictwo
Vaticanum II, jako zgromadzenie Kościoła, było dziełem Ducha Świętego – w to wierzymy jako katolicy. Jednak realizatorzy soborowych reform trafili na wyjątkowo trudny czas. Niewdzięczny czas dla symboli, które wielu spośród nas zaczęły wydawać się niepotrzebne. Liczy się przecież „skuteczność“, szybka zmiana, przeprowadzona tak, jak by chcieli ludzie. W tej wąskiej, bo doczesnej perspektywie pojęcia takie jak misterium – czyli tajemnica, do której dochodzi się latami – mogą wydawać się czymś zacofanym i trącącym zabobonem.
Z takim podejściem najsłuszniejsze nawet postulaty soboru nie mogły nie zostać wykoślawione. Popatrzmy na naczelną dewizę soborowej konstytucji o liturgii: participatio actuosa czyli aktywne uczestnictwo całej wspólnoty w obrzędzie mszy, który jest jednocześnie ucztą i ofiarą. Przed II Soborem Watykańskim nie było z tym dobrze: ksiądz recytował mszę po łacinie, a wierni w tym czasie praktycznie odizolowani byli od głównego nurtu liturgii. Przemysław Mroczkowski tak pisał o tym w swojej wizjonerskiej, zapomnianej dziś książce Znaki na głębiach, wydanej na kilka lat przed soborem: „Jedyny przyszły stan rzeczy na pewno niedopuszczalny, to spokojne zadowolenie ze stanu rzeczy dotychczasowego (w ogromnej wciąż liczbie kościołów); jedyna postawa, z którą się pogodzić nie można, to godzenie się z tym, jak «się ułożyło»: na przykład, że kapłan przy ołtarzu «coś tam szepcze po swojemu», a ludzie w ławkach po swojemu (najczęściej litanię do świętego Józefa)”. Reformy posoborowe dokonały tutaj radykalnych zmian, od języka nabożeństwa, poprzez korektę formuł mszalnych, aż po ustawienie celebransa względem wspólnoty. Wszystko w imię aktywnego uczestnictwa. Ale czy dzisiaj, po pięćdziesięciu latach od zakończenia soboru, istota problemu, który sygnalizował Mroczkowski, straciła na aktualności? Czy wolni jesteśmy od uczucia „spokojnego zadowolenia“ z tego, co dzieje się w naszych kościołach? Czy nie musimy się już godzić z tym, że „jakoś się ułożyło“? I najważniejsze: czy uczestniczymy aktywnie, w pełni, w coniedzielnej Eucharystii?

Istota liturgii
To są, niestety, pytania retoryczne. Aby nie być posądzonym o gołosłowne biadolenie, podam pierwszy z brzegu przykład na to, jak bardzo ten słuszny postulat aktywnego uczestnictwa rozmija się z jego realizacją. W imię tej soborowej zasady kładzie się nacisk na jak najczęstsze przyjmowanie komunii. To bardzo dobrze. Jednak mało kto pamięta, że participatio actuosa to coś więcej niż sama aktywność: to także jedność czasu, miejsca i akcji tego, co dzieje się w kościele. Chrystus wciela się tu i teraz, w naszej obecności. I taki, aktualnie wcielony, staje się naszym pokarmem. Bo liturgia to życie teraźniejszością. Dlatego niezwykle ważne jest, by komunia, którą przyjmujemy, konsekrowana była na tej samej Mszy. Przypominają o tym papieże już od XVIII w. Podobnie istotne jest, by udzielał jej celebrujący Eucharystię ksiądz – bo to on, razem z nami, jest aktorem i świadkiem tej cudownej akcji. Niestety, w duszpasterskiej praktyce zasada ta jest konsekwentnie ignorowana. W większości polskich kościołów komunii wiernym udziela się z puszki, wyjętej w ostatniej chwili z tabernakulum, ukrytego w bocznej kaplicy lub w prezbiterium. Bardzo często też udzielają jej księża, których w czasie Mszy nie widzimy przy ołtarzu.
Drobiazg – powie racjonalista. Ale jakaż różnica w duchowym przeżywaniu symbolu! Bez tego, co ukryte, bez pulsu żywej, uosobionej w obecnym tu i teraz Jezusie tradycji każdy, nawet najbardziej słuszny i logiczny postulat nieuchronnie zmienia się w skostniałą rutynę. To właśnie z tego, a nie innego powodu najczęstszym uczuciem, jakiego doświadczamy uczestnicząc we mszy, jest nie pobożny zachwyt, lecz niedosyt, czasem nuda a nawet irytacja.
Liturgiczne sanctum, Jezus eucharystyczny, jest w rzeczy samej nierozdzielny z liturgicznym sacrum czyli tradycją. Dopiero oba te wymiary tworzą całość, podobnie jak na całość ludzkiej osoby składają się ciało i dusza.
Jak sprawić, abyśmy na nowo zaczęli rozumieć i odczuwać symbole, którymi posługuje się święta liturgia? Wydaje się to po ludzku niemożliwe, gdy wiemy już, że nie dokona tego, sama z siebie, żadna „specjalna uchwała“. Nie pozostaje nam nic innego, jak z pokorą zdać się na Bożą wolę. Duch Święty przekracza wszelkie ludzkie możliwości i niemożliwości, więc kiedy zechce, natchnie nas też i duchem uczestnictwa.
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki