Kiedy spotyka się ludzi z tak długą małżeńską historią, a do tego z błyskiem w oczach i promiennym uśmiechem na twarzy, to pytanie o ich receptę na szczęśliwe życie aż samo ciśnie się na usta. Zanim je zadam, dziennikarska ciekawość każe mi najpierw poznać bliżej ich losy. A takich opowieści, które przenoszą w czasy odległe o prawie wiek, słucha się z zapartym tchem.
Niełatwe początki
Marianna z domu Hadrych wychowała się we wsi Ligota w okolicach Ostrowa Wielkopolskiego. Jako młoda dziewczyna wstąpiła do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej. Józef Czajka mieszkał natomiast dwie wsie dalej, był jednym z ośmiorga dzieci swoich rodziców i działał w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej. Obie te organizacje przed II wojną światową były bardzo aktywne, razem miały w kraju ponad 250 tys. członków. Prowadziły nie tylko działalność religijną i charytatywną, ale też kulturalno-oświatową i społeczno-patriotyczną. To jednak nie Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży zbliżyło do siebie młodych, tylko proza życia. ‒ Józek przychodził do gospodarstwa mojego ojca, kiedy zepsuła się maszyna do młócenia, żeby ją naprawić. Miałam dwie siostry, starszą i młodszą, obie od dawna nie żyją, ale okazało się, że to ja wpadłam mu w oko. Kiedyś przyszedł więc na herbatkę i to była nasza pierwsza randka ‒ wspomina pani Marianna.
Ze ślubem czekali na zakończenie działań wojennych, pobrali się 2 kwietnia 1945 r. Oboje doskonale pamiętają przyśpiewkę, którą podczas wesela, na oczepinach zaśpiewał pan Józef: „Boże, mój Boże, Boże mój jedyny, nie daj że mi Boże łajdaka dziewczyny. Bo ani jej sprzedać, ani jej odmienić, uważać trzeba, jak się ożenić”. Po ślubie zostali w Ligocie, ale już rok później pan Józef wyjechał za pracą do Poznania. ‒ Zatrudnili mnie w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Lubiłem swoją pracę, w tym samym zakładzie pracowałem aż do 1979 r., do emerytury. Na początku musiałem pogodzić się z tym, że rodzinę widuję tylko raz na tydzień. Przez prawie 13 lat przyjeżdżałem do domu jedynie na niedziele. Rodziły się wtedy dzieci, a mieliśmy ich sześcioro, i Marii łatwiej było zajmować się nimi na wsi ‒ stwierdza. Z czasem pan Józef dostał działkę na poznańskich Naramowicach i małżonkowie, mieszkając w wynajętym pokoju, własnymi rękoma, przy niewielkiej pomocy rodziny, zaczęli budować tam dom.
Klucz do wychowania
Nadszedł wreszcie czas, kiedy mogli zamieszkać razem z dziećmi w wymarzonym domu z ogródkiem. Pani Marianna bardzo lubi zresztą prace w ogrodzie. Dopiero niedawno, a ma 94 lata, musiała przestać zajmować się roślinami. ‒ Ale pietruszkę jeszcze i teraz zasiałam ‒ przyznaje z uśmiechem. Po domu Czajków biegali na początku lat 60. Staszek, Hania, Kaziu i Marek. Nie dane to było najstarszemu Januszkowi, który zmarł krótko po porodzie i najmłodszej Basi, urodziła się bowiem martwa. ‒ Hania nieraz mówiła, że tak by się cieszyła gdyby miała siostrę… ‒ mówi ze wzruszeniem pani Marianna. Córka jest bardzo związana z rodzicami, mieszka razem z nimi na piętrze rodzinnego domu. Pracowała w administracji jednego z poznańskich szpitali, gdzie zresztą pan Józef na emeryturze dorabiał sobie jeszcze na pół etatu. Staszek z kolei był nauczycielem matematyki, a Marek pracował w branży telekomunikacyjnej. Kaziu, który zmarł po tym, jak w wieku 50 lat zachorował na nowotwór płuc, był z zawodu elektrykiem. Państwo Czajkowie doczekali się 12 wnucząt i 14 prawnucząt. Wszyscy mieszkają w Poznaniu i w okolicy, stąd łatwiej o rodzinne spotkania. Choć z racji liczebności rodziny trudno się wszystkim pomieścić przy jednym, nawet ogromnym stole, to chwile gdy mogą być w rodzinnym domu razem, są dla seniorów rodu ogromną radością. Małżonkowie mówiąc o wychowaniu, stwierdzają krótko: to musi być wychowanie religijne, które pomoże dzieciom żyć „tak z Panem Bogiem pod rękę”. ‒ Dbaliśmy o to, żeby nauczyć je modlitwy, także wspólnej. Staraliśmy się być dla nich świadectwem, żeby widziały nas na modlitwie czy idących do kościoła. Razem świętowaliśmy niedzielę. Ja też tak byłam wychowana w domu. Nie pracowało się tego dnia. Jako dziewczynka nie pasłam gęsi, tylko rano szłam przeszło dwa kilometry na Mszę do kościoła, a po południu drugi raz na nieszpory lub na Różaniec czy majowe ‒ opowiada pani Marianna.
Zawsze blisko Kościoła
Państwo Czajkowie troszczyli się nie tylko o swój domowy Kościół. Kiedy w połowie lat 70. w ich parafii rozpoczęła się budowa kościoła, aktywnie się w nią włączyli, szczególnie pan Józef. Już znacznie wcześniej, przez wiele lat był członkiem Parafialnej Rady Ekonomicznej. Prowadził też rano w parafii godzinki. Miał zresztą piękny głos, śpiewał więc także w chórze kościelnym.
W trudnych czasach komunizmu nie wahał się z żoną wspierać dzieło Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Pan Józef był prezesem parafialnego oddziału Towarzystwa Przyjaciół KUL, które nie tylko materialnie wspierało uniwersytet, ale także kształtowało w społeczeństwie odpowiedzialność za tę uczelnię i życzliwość dla Kościoła. Czuli, jak przyznają, że także dzięki ich drobnemu wsparciu młodzi ludzie mogli mimo panujących wokół antykościelnych nastrojów zdobywać wykształcenie w duchu Ewangelii.
Pan Józef zawsze też bardzo chętnie, zwłaszcza na emeryturze, podejmował różne prace przy swoim kościele parafialnym, był tzw. złotą rączką. Do dzisiaj, mimo swoich 97 lat, zbiera jeszcze składkę podczas Mszy. Doceniając jego zaangażowanie, abp Stanisław Gądecki w 2005 r. wręczył panu Józefowi medal „Optime Merito Archidioecesis Posnaniensis” (Za znaczące zasługi dla archidiecezji poznańskiej).
Dla mojego Słonka
Skąd pan Józef czerpał siłę do tego wszystkiego? ‒ Módl się i pracuj, a będziesz zbawiony. To taka moja życiowa dewiza – przyznaje, dopowiadając żartobliwie, że sił dodawały mu także pyszne ciasta żony, zwłaszcza serniki. ‒ Dopiero od roku nie piecze. Teraz także wszystkie posiłki przygotowuję ja. Mając 90 lat, nauczyłem się dla żony gotować, bo ona już nie mogła na co dzień się tym zajmować. Gotuję więc dla mojego Słonka. O, na przykład pyszną zupę z dyni ‒ tłumaczy. Małżonkowie podkreślają, że chcą jak najdłużej radzić sobie sami, mimo że córka bardzo się o nich troszczy. ‒ Muszę jeszcze żyć, żeby wspierać żonę ‒ wyznaje pan Józef. Niezwykle ważnym obszarem małżeńskiego życia państwa Czajków jest codzienna wspólna modlitwa. Pani Marianna zresztą prawie nie wypuszcza różańca z rąk, każdego dnia odmawia Różaniec za księży. Także w nocy, kiedy nie może spać, modli się w różnych intencjach. Podobnie jak jej mąż, który szczególnie upodobał sobie nowennę do swojego patrona. Od wielu lat oboje należą też do Żywego Różańca. Co więcej, pan Józef sam zorganizował najstarszą męską różę różańcową w parafii. ‒ Czytam żonie modlitwy i rozważania, bo już słabo widzi przez jaskrę, mimo że była operowana. I co tydzień czytam jej „Przewodnik”, caluteńki. A czytam go chyba „od zawsze”. Czasami słuchamy też Radia Maryja. No i ciągle lubię chodzić na długie spacery ‒ wymienia. Jeszcze niedawno każdego dnia szli wspólnie na Mszę św. I to ładny kawałek, bo ich dom stoi prawie kilometr od kościoła. W ostatnim roku zimą zaprzestali już tej praktyki. Pani Marianna raz trochę przemarzła i dostała zapalenia płuc. W pamięci mieszkańców poznańskich Naramowic widok tej pary pozostanie jednak zapewne na długo. Podobnie jak widok pana Józefa pracującego w przykościelnym ogrodzie, który kiedy tylko zaczynały bić dzwony na Anioł Pański, wbijał łopatę w ziemię i zaczynał się modlić.
Już nie muszę pytać małżonków o ich receptę na szczęśliwe, długie życie. Pani Marianna sama jednak na koniec raz jeszcze podkreśla, że fundamentem ich długiego życia jest Bóg. To On pomógł im przetrwać wszystkie trudne chwile. ‒ Modlitwa, wzajemny szacunek do siebie nawzajem dają pokój w sercu ‒ przekonuje. A pan Józef rzuca jeszcze na odchodnym: „Uśmiech na twarzy to siła na życie!”.