Z pewnością niejednemu z nas przyszło kiedyś zetknąć się z poglądem, jakoby chrześcijaństwo, które zapanowało w cesarstwie rzymskim, przyczyniło się do jego upadku. Miała to sprawić rzekoma niedbałość chrześcijan o sprawy doczesne, w tym wypadku interes państwowy. Wyznawcy Chrystusa w starożytnym Rzymie podobno woleli się modlić, niż zajmować tak przyziemnymi sprawami, jak administracja czy pilnowanie granic.
Schyłek starożytności
Trzeba przyznać, że to przekonanie jest tak stare, jak samo chrześcijaństwo. Szerzyli je rzymscy poganie, dla których nowa wiara była czymś gorszącym. Co więcej, w oczach czcicieli „starych rzymskich cnót” chrześcijaństwo, z jego zasadą rozdziału „tego, co cesarskie od tego, co boskie”, z potępieniem niesprawiedliwej wojny, wreszcie z jego afirmacją swobodnego sumienia i wolności jednostki, musiało działać rozkładowo na system, w którym naczelną wartością było szerzenie potęgi państwa cezarów. Dzisiaj pogląd ten bywa uzasadniany „naukowo”. Jego zwolennicy powołują się na chronologię: przecież zaledwie 30 lat minęło od wydania edyktu cesarza Teodozjusza, czyniącego chrześcijaństwo jedyną religią państwową imperium (380 r.), do zdobycia i splądrowania Rzymu przez barbarzyńców (410 r.), co było preludium ostatecznego upadku cesarstwa (476 r.). Nic bardziej błędnego. Głosiciele powyższej tezy opierają się na potocznej wiedzy i podstawowych datach zapamiętanych ze szkolnych lekcji historii. Już pierwsze kroki w kierunku rzetelnego poznania dziejów schyłku starożytności (tożsamego ze schyłkiem cesarstwa rzymskiego) i początków średniowiecza przekonują nas, że w dobie kryzysu to właśnie chrześcijaństwo ocaliło ciągłość europejskiej cywilizacji.
Rzym w momencie finalnej klęski chylił się ku upadkowi już od dawna, mniej więcej od dwóch stuleci. To nie chrześcijanie, lecz system, w którym zysk całego imperium ściągany był do jego stolicy, zdemoralizował od środka elity władzy. W efekcie rozległe, panujące na sporych połaciach aż trzech kontynentów cesarstwo w pewnym momencie przestało kontrolować swoje posiadłości. Rzym jakby zadławił się własną wielkością. Pomysły na decentralizację w postaci podziału na cesarstwo Zachodu i Wschodu niczego pozytywnego nie przyniosły, ponieważ powielały tylko model struktury skażonej wewnętrzną słabością. W końcu doszło do tego, że każdy co bardziej wybitny dowódca wojskowy mógł sam obwołać się imperatorem i rządzić w wykrojonym dla siebie kawałku cesarstwa. Tę słabość państwa oczywiście wykorzystali barbarzyńcy, ale w sumie oni tylko wbili przysłowiowy gwóźdź do trumny starożytnego Rzymu.
Starcie z barbarzyńcami
Imperium Romanum mogło przepaść bez śladu, jak imperium babilońskie albo Kartagina. Stało się jednak inaczej: odrodziło się jako państwo Karola Wielkiego (800 r.). Następną odsłoną imperium rzymskiego stało się cesarstwo Ottona I (962 r.), trwające aż do początków XIX w. W cywilizacyjnym sensie cała nasza Europa jest dziedzicem Rzymu. Zdumiewa tylko, że Romulusa, ostatniego antycznego cesarza Zachodu, dzielą od czasów Karola Wielkiego trzy stulecia. Okres ten historiografia przyjęła nazywać „ciemnymi wiekami”, bo z tamtych czasów zachowało się niewiele źródeł pisanych. Nie mógł to być jednak okres próżni, skoro zaowocował przetrwaniem idei europejskiej wspólnoty. A stało się tak dzięki wysiłkom najbardziej zdrowej części ówczesnego społeczeństwa – chrześcijan.
Gdy rozpadało się państwo, a barbarzyńcy podchodzili pod bramy bezbronnych miast, rolę obrońców i opiekunów zagrożonej ludności wzięli na siebie przywódcy lokalnych wspólnot chrześcijańskich. Wszyscy znamy przykład św. Augustyna, który pełnymi zapału kazaniami zachęcał mieszkańców afrykańskiej Hippony do obrony przed oblegającymi ją Wandalami. Ale Augustyn bynajmniej nie był wyjątkiem, tak robiło wielu innych biskupów rzymskich miast. Św. Nikazy kierował obroną Reims do końca, zwycięzcy barbarzyńcy ujęli go dopiero przed ołtarzem w kościele Marii Panny, dzisiejszej katedrze. Zginął jako męczennik, ścięty w 407 r. Bp Anian dzielnie bronił Orleanu, biskup Lupus dowodził obroną Troyes, podobnie czynili Apolinary Sydoniusz w Clermont i German w Auxerre. Gdy w 451 r. pod mury Paryża nadciągnęła armia Hunów, dowodzona przez budzącego grozę Attylę, do obrony miasta poderwał ludzi nikt inny, jak święta Genowefa. Jej modlitwy i jej działanie ocaliły wtedy Paryż. Gdy w następnym roku Hunowie podeszli pod Rzym, powstrzymał ich z kolei papież Leon, słusznie zwany Wielkim.
Gdy germańscy najeźdźcy – z reguły arianie, kwestionujący bóstwo Chrystusa – przystąpili do brutalnego prześladowania katolicyzmu, miejscowi biskupi heroicznie podtrzymywali ducha oporu. Jeden z nich, Quodvultdeus z Kartaginy, przywódca moralnego sprzeciwu wobec terroru Wandalów, umarł z przepowiednią na ustach: „Oni zwalczają Baranka, ale Baranek ich zwycięży”. Słowa te okazały się prorocze.
Perspektywa oporu i obrony nie ograniczała jednak pola widzenia biskupów, którzy w owym czasie byli chyba jedynymi osobami, potrafiącymi patrzeć dalej w przyszłość a przy tym wyciągać konstruktywne wnioski z teraźniejszości. Doskonałym przykładem takiej postawy jest święty Remigiusz, biskup Reims i następca Nikazego. Bronił on rzymskiego panowania, dopóki było można, lecz gdy ocenił, że dawny porządek nieodwołalnie chyli się ku upadkowi, sam nawiązał kontakt z wodzem najeźdźców. Nie była to kapitulacja: Remigiusz przekazał Chlodwigowi, władcy Franków, że uzna go pod warunkiem, iż ten respektować będzie prawa Kościoła. I tak się stało, w 496 r. w katedrze w Reims Remigiusz ochrzcił Chlodwiga i namaścił na króla, dając tym początek trwającej trzynaście wieków chrześcijańskiej monarchii francuskiej.
Biskupi – budowniczowie wspólnoty
Mijały lata, królestwa powstałe na gruzach Rzymu miały się różnie: jedne trwały, inne szybko upadały. W tym okresie chaosu i słabości struktur państwowych władza świecka ograniczała się w praktyce do rezydencji panującego i jej najbliższych okolic. W całej reszcie „porzymskiej” Europy jedynymi organizatorami wspólnotowego życia znowu stali się chrześcijanie: biskupi i misjonarze. Było ich tak wielu, że niemożliwością jest wyliczenie imion wszystkich – znaleźć je można w katalogu świętych. Ludzie ci nie tylko chrzcili i głosili kazania; tam gdzie nie sięgała żadna inna władza, oni ją skutecznie zastępowali. Leczyli chorych, karmili głodnych, rozdzielali odzież potrzebującym. Mobilizowali miejską administrację, czyniąc z niej sprawną sieć pomocy socjalnej. Dbali o bezpieczeństwo, jak Rigobert, kolejny biskup Reims, który z własnej inicjatywy wybudował miejskie mury obronne. Jego kolega, Feliks z Nantes, zafundował swojemu miastu wodociągi.
Dziełu temu sprzyjał patronat mądrych papieży, takich jak Grzegorz Wielki (pontyfikat w latach 590–604). Ten niezwykły człowiek uczynił Rzym na powrót stolicą chrześcijańskiego świata. Stuprocentowy Rzymianin, patrycjusz ze starej, zasłużonej w dziejach miasta rodziny potrafił ogarnąć myślą rodzący się nowy świat. Jako duchowy przywódca chrześcijaństwa doskonale zdawał sobie sprawę, że Chrystus, obiecując wieczne zbawienie człowiekowi, bynajmniej nie zagwarantował nieśmiertelności rzymsko-śródziemnomorskiej cywilizacji antyku. Była ona jedynie – cytując ewangelistę Marka – starym bukłakiem, który właśnie przestawał być naczyniem odpowiednim, by pomieścić w nim młode wino chrześcijaństwa[JC1] . Zamiast biadolić nad upadkiem Rzymu, Grzegorz wysłał więc swojego ucznia Augustyna do dalekiej pogańskiej Anglii, z zadaniem jej nawrócenia. Augustyn, jako pierwszy biskup Canterbury, zadanie wykonał i odtąd Anglia zajaśniała jako perła w koronie europejskiego chrześcijaństwa. Ale Augustyn był tu, można powiedzieć, ręką – głowa, która nią pokierowała, rezydowała w Rzymie, mieście pozornie słabym, bo pozbawionym imperialnego aparatu przymusu.
Sto lat później podobnie genialny manewr wykonał następca oraz imiennik wielkiego papieża, Grzegorz II (715–732). Wysłany przezeń misjonarz Winfryd, zwany Bonifacym, czczony jest dzisiaj jako chrystianizator Niemiec.
Takie były owe „ciemne wieki”. Chrześcijanie tamtych czasów bynajmniej nie byli oderwanymi od rzeczywistości pięknoduchami, lecz stanowili przykład ludzi praktycznych, świetnie rozeznających potrzeby i wyzwania swojego pokolenia, a przy tym najbardziej ze wszystkich świadomych tego, o co warto był walczyć i czego warto było bronić.