Kiedy trafił Pan do Rwandy, nic nie zapowiadało nieszczęścia?
– Zdecydowanie nie. Do Rwandy przyjechaliśmy z żoną wiosną 1990 r. Nasze dzieci były małe i Rwanda wydawała się dla nich idealnym miejscem. Sześć miesięcy później zaczęła się wojna, ale nie dotknęła jeszcze Kigali. Nasze dzieci każdego dnia mogły się bawić z dziećmi sąsiadów. Nie wiedzieliśmy, jak ważne miały się okazać te relacje. 6 kwietnia 1994 r. usłyszeliśmy eksplozję spadającego samolotu prezydenckiego. Następnego dnia przy naszej bramie pojawili się rebelianci z maczetami. Wtedy podeszła do nich sąsiadka i powiedziała: „Nie wolno wam tu wejść. Ich dzieci bawią się z naszymi dziećmi”. Nie byliśmy świadomi, że uratowała nam życie. Tego dnia w mieście zaczęli ginąć cywile. Ambasada amerykańska zarządziła ewakuację. Zorganizowano transport i zabroniono nam zabierać kogokolwiek miejscowego: na drogach rozstawione były blokady z rozwścieczonymi żołnierzami. W naszym domu pracowało dwoje Rwandyjczyków: młoda kobieta zajmująca się dziećmi i nocny stróż. Należeli do tych, których nazywano wówczas wrogami, do Tutsi. Ta kobieta kochała nasze dzieci – była więc dla nas bardzo ważna. Poszliśmy z żoną do sypialni, gdzie długo rozmawialiśmy i modliliśmy się. Zdecydowaliśmy, że zostanę i spróbuję zaopiekować się tymi ludźmi, a ona zabierze dzieci w bezpieczne miejsce. Żegnaliśmy się przekonani, że wszystko nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie. Potem całe trzy tygodnie spędziłem w domu. Gdy można już było starać się o przepustkę na poruszanie się po mieście, poszedłem do zarządcy miasta. Wydał mi zezwolenie i powiedział o sierocińcu, w którym są dzieci potrzebujące pomocy. Dawał mi wskazówki, jak uratować dzieci, a jednocześnie innym wydawał rozkazy zabijania! Nauczyłem się wówczas, że nawet wśród wrogów można znaleźć sprzymierzeńca. Gdy nazywamy kogoś nieprzyjacielem, staramy się od niego odsunąć. Ale pozbycie się wroga niczego nie zmienia. Prawdziwie skutecznym sposobem na zniwelowanie wrogości jest szukanie w grupie „wrogów” przyjaciół, zbliżenie się do tych, którzy wydają nam się nieprzyjaciółmi, a zwykle po prostu nie pasują do naszego sposobu myślenia.
Konflikt, który doprowadził do ludobójstwa w Rwandzie, nie zrodził się w jednej chwili. Jak między Tutsi i Hutu wdarła się aż taka nienawiść?
– W Rwandzie nie było konfliktu między Tutsi i Hutu – była walka sił między politykami. Jedna z grup gromadziła wokół siebie większość po to, żeby pozbyć się opozycji. Owszem, pojawiała się jakaś dyskryminacja, ale to nie były dwie osobno żyjące społeczności. Żyli obok siebie, razem chodzili do kościoła i razem śpiewali w chórze, razem grali w piłkę i pracowali w ogrodzie, przyjaźnili się i zawierali małżeństwa. To świat tłumaczy sobie, że dwie wrogie grupy postanowiły pewnego dnia się pozabijać. Ale to było jak, jakby ktoś nagle wszedł do spokojnego domu i zaczął zatruwać rodzinę. Problemem była chęć zdobycia większej władzy. Ludzie uwierzyli politykom, że rozwiążą swoje problemy przez wykluczenie innych. Byli przekonani, że sami nie są w stanie rozwiązać swoich problemów, że muszą być posłuszni władzy, która zna sposób na ich rozwiązanie. Uwierzyli, że tym sposobem jest eliminacja „wrogów”. To maszyna śmierci, która napędziła ludobójstwo, a ono w ciągu trzech miesięcy pochłonęło milion ofiar.
Mówił Pan o szukaniu przyjaciół wśród wrogów. To się wydaje mało możliwe…
– Rwanda nauczyła mnie trzech ważnych kroków do porozumienia: szacunku, empatii i włączania. Kiedy zaczynam „wroga” czy „innego” traktować z szacunkiem, zaczynam również poznawać jego historię. Kiedy znam jego historię, skłonny jestem do empatii. Empatia powoduje, że zdolny jestem wyobrazić sobie życie z tym człowiekiem.
Komunikat płynący niegdyś do Rwandyjczyków brzmiał: „Ci ludzie są dla nas problemem, musimy się ich pozbyć”. Dokładnie to samo dzieje się dziś w Syrii czy w Europie wobec uchodźców. Zamiast szanować tych ludzi, poznawać ich historię, wykazywać się empatią i włączać ich w nasze społeczeństwo, traktujemy ich jak wrogów, których trzeba odrzucić. Jeśli stoimy wobec człowieka, którego historii nie znamy, boimy się go, nie chcemy go wśród nas. Boimy się tego, co jest nam obce. Ale Jezus powtarzał: „Nie lękajcie się!”. U św. Jana czytamy, że miłość usuwa lęk.
Ludzie w Rwandzie przestali się bać? Przebaczyli?
– Na zdjęciu, które zrobiłem w ubiegłym roku w rwandyjskim obozie pracy, gdzie ludzie odbywają pokutę na rzecz lokalnej społeczności, w której wcześniej zabijali, razem z więźniami są studenci. Patrząc na ich twarze, trudno się domyślić, że rozmawiają z dwustoma zabójcami. Ale ci studenci znają historie tych ludzi, szanują ich i razem pracują nad tym, by zabójcy mogli zostać na powrót włączeni w swoją społeczność. W rogu zdjęcia jest dom, a przed nim mały chłopiec. To dziecko codziennie patrzy na ludzi, którzy zabijali sąsiadów – i nie ma między nimi żadnego płotu. Co niedziela chodzi razem z nimi do kościoła. Dawni zabójcy muszą siebie na nowo zdefiniować. Muszą odkryć w sobie człowieczeństwo. Nie mają żadnej ochrony ani straży, ale wiedzą, że jeśli uciekną, to już nigdy nie będą mogli wrócić do swoich bliskich. Lokalna społeczność decyduje, kto i kiedy może wrócić do domu. Ale tam, w tym obozie, ludzie również okazują sobie szacunek i empatię, również tworzą wspólnotę. A my widzimy, jak z miesiąca na miesiąc i z roku na rok stają się coraz lepsi.
A czy sobie przebaczyli? Jedni tak. Inni nie. To jest droga. Rząd Rwandy wiele zostawia lokalnym społecznościom, zdecydowanie tylko sprzeciwiając się wszelkim próbom odwetu.
Jakie są najważniejsze nauki, płynące dla nas z Rwandy?
– Po pierwsze, prawdziwe życie mieści się nie w polityce, ale w relacjach między mną a moim sąsiadem. Trzeba mieć tego świadomość, ale również uważać, jak mówimy o politykach. „Być dobrym dla polityków? Oni na to nie zasługują!” – mówimy i znów stajemy się sędziami. Bóg stworzył słońce i wiatr dla każdego, każdego zaprasza do swojego stołu i nikt z nas nie ma prawa wykreślać nikogo z tej listy.
Po drugie, zawsze mamy wybór. Kiedy organizowano ewakuację usłyszałem: „Musisz wyjechać, nie masz wyboru!”. Odpowiedziałem, że mam wybór, zawsze go mamy.
Po trzecie wreszcie, nie definiuje nas to, co straciliśmy. Definiuje nas to, co pozostało. Ktoś może powiedzieć: cała moja rodzina zginęła, moje życie jest skończone. W Rwandzie ludzie mówią: nie, musimy zająć się tym, co zostało.
Carl Wilkens
Były pastor Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, wieloletni pracownik organizacji charytatywnych. Jako jedyny z 257 Amerykanów nie wyjechał z Rwandy, stając się naocznym świadkiem ludobójstwa w 1994 r. i ratując życie wielu ludziom. Do Polski przyjechał na zaproszenie Fundacji Salvatti.pl.