Logo Przewdonik Katolicki

Armia miłosierdzia

Łukasz Kaźmierczak
Janusz Rosikon i Norman Davies podczas prac nad książką "Szlakiem nadziei" / fot. archiwum Rosikon Press

Rozmowa z Januszem Rosikoniem, współautorem książki Normana Daviesa Szlak nadziei, opisującej po raz pierwszy cały szlak Armii Andersa.

Jeśli odpowie Pan twierdząco na pierwsze pytanie, „ustawi” to całą naszą dalszą rozmowę.
– Słucham…
 
To prawda, że właśnie żołnierze Andersa roznieśli po świecie kult Bożego Miłosierdzia?
– W Armii Andersa byli głównie ludzie z Kresów, a więc z terenów, na których objawienia św. Faustyny i Koronka do Miłosierdzia Bożego zostały najszybciej rozpropagowane. I tak jak w Katyniu znajdowano pozaszywane w oficerskich mundurach, w pagonach, w pasach malutkie zdjęcia obrazu Jezusa Miłosiernego, tak samo nosili je ci szczęśliwcy, którym udało się wyjść z Andersem i jego armią ze Związku Radzieckiego.
 
Mówi Pan o słynnych anguskach?
– Tak. Anguski, czyli zdjęcia różnych rozmiarów, czasami dosłownie wielkości paznokcia, powielone przez jednego z wileńskich fotografów. Część z tych fotografii była potem pracowicie kolorowana ręcznie przez siostry zakonne. Już w Palestynie w 1944 r. biskup polowy Wojska Polskiego Józef Gawlina zezwolił na wydanie broszury dla polskiej armii, w której znajduje się i Pan Jezus Miłosierny i koronka, praktykowana żywo przez andersowców. A ponieważ ci ludzie po wojnie stali się diasporą i rozjechali się po całym świecie, zostali niejako równocześnie emisariuszami Miłosierdzia Bożego. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że kult miłosierdzia dotarł nawet na Filipiny? Gdzie Filipiny, a gdzie Wilno i Łagiewniki?
 
Ten motyw miłosierdzia przewija się właściwie przez cały Szlak nadziei.
– Cieszę się, że zwrócił Pan na to uwagę. Gdziekolwiek docieraliśmy w naszej wędrówce śladami Armii Andersa, tam dotykaliśmy śladów miłosierdzia. Ci ludzie, tak mocno przecież doświadczeni przez historię, naprawdę potrafili okazywać miłosierdzie w praktyce. I sami doświadczali go ze strony innych. A my chcieliśmy być w każdym miejscu związanym z Armią Andersa i z samymi andersowcami. I dotarliśmy właściwie wszędzie, może oprócz Iraku, gdzie z powodu wojny absolutnie odmówiono nam jakiekolwiek pomocy, a wręcz zabroniono poszukiwań.
 
Akcentuje Pan szczególnie słowa „bycie”, „dotykanie”, „docieranie”.
– Jestem absolutnie przekonany, że naprawdę istnieje coś takiego jak genius loci, magia miejsca. W momencie kiedy podąża się tą samą drogą, którą przeszli Polacy, najpierw jako deportowani zesłańcy, potem ochotnicy i żołnierze Andersa, wreszcie jako powojenni tułacze – czasem pieszo, czasem na tratwach, czasem uczepieni jakimś cudem wagonów – to kompletnie inaczej się na to wszystko potem patrzy. Inny jest też przekaz, który dajemy czytelnikom, ponieważ widzieliśmy, dotknęliśmy i przeżyliśmy. To zupełnie coś innego, niż gdybyśmy weszli do internetu, zrobili „kopiuj-wklej” i na tej podstawie ułożyli jakąś niby opowieść. Fałsz tego typu książek bardzo łatwo dostrzec.
 
Świetnie o „geniuszu miejsca” pisze Norman Davies w kontekście Łubianki.
– To kapitalne zdanie. Pozwolę sobie zacytować je w całości: „Zupełnie czym innym jest napisać, że «generał Władysław Anders był więziony w Moskwie przez stalinowskie NKWD», a czym innym stać przed świeżo odmalowanym budynkiem więzienia na Łubiance, widzieć honory oddawane tam Feliksowi Dzierżyńskiemu i uświadomić sobie, że dzisiejsza Rosja wcale się tak bardzo nie zmieniła”.
 
Napisaliście więc tę książkę, siedząc cały czas na walizkach.
– Kiedy prof. Norman Davies zwrócił się do mnie z propozycją opisania całej tej historii, wiedziałem, że będzie to gigantyczny projekt. Nie spodziewałem się jednak, że aż tak gigantyczny. I teraz dopiero rozumiem, dlaczego nikt wcześniej nie podjął się kompleksowego przedstawienia fenomenu Armii Andresa. Ale było warto. Przez te trzy lata podróży po całym świecie zgromadziliśmy unikatowe materiały archiwalne i spotkaliśmy niezwykłych świadków tamtych zdarzeń. Już tylko dla samych tych świadectw warto było to zrobić.
 
Jakieś pojęcie o skali przedsięwzięcia dają liczby opisujące Armię Andersa: 120 tys. ludzi, 12 500 kilometrów, 1334 dni.
– Te liczby są oczywiście symboliczne, choćby przyjęty przez nas przedział czasowy – od utworzenia armii do bitwy pod Monte Cassino. I tutaj od razu jedno ważne zastrzeżenie: Monte Cassino jest oczywiście opisane w książce, ale Norman Davies z góry założył, że absolutnie nie będzie się koncentrował na tym jednym epizodzie.
 
Tak, zauważyłem to.
– Bo równie ważne jak Monte Cassino były szkoły, sierocińce, żłobki, opieka nad dziećmi, teatry, orkiestry i kółka artystyczne zakładane przez Armię Andresa. To było prawdziwe, wielofunkcyjne „państwo na kółkach”. A jego zadaniem numerem jeden było zapewnienie żywności dla tych wszystkich, skrajnie wygłodniałych ludzi, którzy docierali doń z różnych zakątków Archipelagu Gułag. Tymczasem Stalin przysyłał jedynie 40 tys. skąpych porcji żywności dla wojska, którymi żołnierze miłosiernie dzielili się z dziećmi, kobietami i starcami. Anders nakazał bowiem przyjmować ich wszystkich, w myśl założenia, że nie można rozdzielać żołnierzy od rodzin.
 
Plus sieroty…
– Oczywiście, sieroty również. Niektóre z tych dzieci Anders wysyłał do sierocińców, które organizowano w republikach radzieckich, ale potem starał się jak najwięcej z nich zabrać ze sobą w czasie ewakuacji ze Związku Radzieckiego.
 
To jest w ogóle temat na osobną, koniecznie filmową opowieść.
– I to taką, w której dotykamy w najbardziej namacalny sposób owego praktycznego miłosierdzia. Tym sierotom znaleziono bowiem nowe domy w różnych częściach świata. Większość z nich trafiła do państw Imperium Brytyjskiego, ale gościny udzielił także m.in. Meksyk, który przyjął ok. 1,5 tys. dzieci. Ja miałem okazję być w meksykańskim Santa Rosa, w słynnym ośrodku, w którym mieszkały polskie dzieci. Rozmawiałem z jedną z tych małych Polek, dziś już starszą panią, która opowiadała z niesamowitym wzruszeniem o przybyciu do Meksyku. W USA polskie dzieci z niewiadomych powodów uznano niemalże za wrogów i trzymano pod strażą. Wszystko zmieniło się w momencie przekroczenia granicy amerykańsko-meksykańskiej. Meksykanie przyjęli ich z otwartymi ramionami. I wtedy – jak mówiła – poczuła się jak w raju.
 
Dołożę do tego jeszcze jedno, trudno wymawialne nazwisko: Jam sahib Digvijaysinhji.
– Koniecznie! Nie można przecież nie wspomnieć o słynnym „Dobrym Maharadży”, który adoptował ponad 500 polskich dzieci, bo w przeciwnym wypadku musiałyby one opuścić Indie. On jednak powiedział: Okej, to są moje dzieci. W naszej podróży spotkaliśmy jednego z dawnych wychowanków maharadży, pana Wiesława Stypułę, który podtrzymuje nadal kontakty z Indiami i doprowadził do tego, że są tam dziś pamiątkowe tablice ze słowami: „Bądź pozdrowiona Ziemio daleka, Ziemio przyjazna, Ziemio ludzka, dobra Ziemio..”. 
 
Był ktoś, kogo Anders nie przyjmował do armii?
– Intencją generała było ratowanie wszystkich Polaków. Każdego, kogo tylko da się przyjąć. Nie czynił żadnych rozgraniczeń jeśli chodzi o obywatelstwo i narodowość, tak jak robili Rosjanie. Dla niego Polakiem był każdy, kto miał przed wojną obywatelstwo polskie. Stalin był temu niechętny, nie chciał żeby do polskiej armii trafili ludzie pochodzenia białoruskiego, ukraińskiego czy żydowskiego. Anders powiedział jednak: wszyscy oni są Polakami. Jedyny wyjątek zrobił dla narodowości niemieckiej. Była wojna z Niemcami, wiedział co dzieje się w Polsce, nie chciał ich przyjmować do armii. 
 
Polska armia stała się też wysepką religijności pośród bezkresu sowieckiego ateizmu.
– Ku wielkiemu zdumieniu NKWD w Armii Andresa od razu pojawili się kapelani. Skąd u was tylu księży, gdzie oni się uchowali, myśmy nic o tym nie wiedzieli – dziwili się. Generał dbał zresztą do samego końca, żeby wszystkie wyznania obecne w jego wojsku miały swoich duszpasterzy, łącznie z muzułmanami.
 
Na to wszystko nakłada się przemiana religijna samego Andersa.
– Kiedy Anders trafił na Łubiankę, enkawudzista zerwał mu z szyi łańcuszek z wizerunkiem Matki Bożej i z ogromną złością butem wdeptywał go w posadzkę. Generał wspominał, że było to dla niego straszne duchowe cierpienie, ale jednocześnie w tym cierpieniu poczuł nieprawdopodobną opiekę Matki Bożej. I czuł ją przez cały czas pobytu w więzieniu, zawieszony gdzieś między życiem a nieustanną groźbą śmierci. Myślę, że dotykamy tu jakiegoś misterium, jakiejś wielkiej tajemnicy. Być  może to jest właśnie ten moment, który zadecydował o tym, że on, kalwin, już jako dowódca polskiej armii, poprosił o przyjęcie do Kościoła katolickiego. I rzeczywiście, w czerwcu 1942 r. przyjął wiarę katolicką – z jednej strony było to efektem jego procesu dojrzewania religijnego, a z drugiej pragnienia bycia blisko swoich żołnierzy.
 
Cały czas nie potrafię pojąć, jak Stalin mógł się zgodzić na tę „fanaberię” z polską armią.
– Anders wykorzystał jedyny dobry moment. Jedyny. Przez 20 miesięcy pobytu na Łubiance miał czas poznać dokładnie schemat sowieckiego myślenia, ponieważ jego towarzyszami w celi byli komuniści aresztowani z rozkazu Stalina. Dla niego było oczywiste, że to zawsze będzie Imperium Zła – jak później sam nazwał ZSRR. Mówił zresztą świetnie po rosyjsku, co zauważył sam Stalin i prawdopodobnie dlatego go polubił. Anders wiedział jednak, że ma bardzo mało czasu: dopóki Stalingrad jeszcze nie jest wygrany i dopóki generalissimus boi się o losy wojny.
 
Ale że Stalin przystał na wypuszczenie 120 tys. świadków?! Niebywałe.
– Rzeczywiście, to byli pierwsi ludzie, od których świat dowiedział się jako od naocznych świadków, czym były gułagi i jak tak naprawdę wyglądało życie w Związku Radzieckim. A przecież jeszcze kilka lat wcześniej intelektualiści francuscy i brytyjscy opowiadali o radzieckim raju. Kto twierdził inaczej, był uznawany za wariata. Kłam temu zadali dopiero andersowcy – ci, którzy na własnej skórze doświadczyli zbrodniczych sowieckich realiów. I już nikt potem nie mógł powiedzieć, że to jest nieprawda.
 
Cud…
– Odbieram to w taki sam sposób. W kategoriach cudu. Oczywiście, wiadomo, że Stalin był naciskany przez Churchilla, który potrzebował wojska, ludzi i zabezpieczenia Bliskiego Wschodu, ale czynniki militarne to jednak w tym przypadku zbyt małe wytłumaczenie. Jest zresztą nawet taka słynna karykatura z tamtych czasów przedstawiająca Andersa, który przeprowadza armię przez Morze Czerwone niczym Mojżesz, wyprowadzając ich z ziemskiego piekła. To porównanie wydaje się tutaj oczywiste.
 
W Szlaku nadziei jest takie wymowne zdjęcie: Msza św. na irańskiej plaży, a obok leżą podróżne tobołki.
– Ta fotografia została zrobiona zaraz po wylądowaniu na plaży w Pahlavi, podczas Mszy św. dziękczynnej za cudowne ocalenie. To był dramatyczny moment: jedni się modlili, a w tym samym czasie inni umierali…
 
Umierali?
– Z powodu chorób poobozowych i z tego wieloletniego sowieckiego głodu. Na miejscu było jedzenie, często sami Arabowie dzielili się z przybyszami, dawali jakieś owoce, ciepłe posiłki, ale okazywało się, że żołądki nieprzyzwyczajone do normalnego odżywiania odmawiały posłuszeństwa i ci ludzie wycieńczeni drogą i wcześniejszymi przeżyciami w ZSRR marli masowo. Anders stracił więcej ludzi podczas exodusu ze Związku Radzieckiego do Iranu niż podczas całej kampanii włoskiej. Wielu zmarło właśnie Pahlavi. Byliśmy z Normanem na tamtejszym cmentarzu dziecięcym: olbrzymi teren, na którym są groby kilkuset dzieci. Wstrząsający widok.
 
Wystarczy spojrzeć na inne ze zdjęć zamieszonych w książce: mały chłopiec, miska zupy i wielka łyżka. I nic więcej się nie liczy…
– Kiedy pracowałem nad Szlakiem nadziei, oglądałem te zdjęcia dziesiątki razy w komputerze. Za każdym razem było to dla mnie duże przeżycie, szczególnie właśnie zdjęcia dzieci. One przecież zostały wcześniej rzucone w sam środek zbrodniczego reżimu, który z zasady „Kto nie pracuje, ten nie je” uczynił najwyższe prawo. A dzieci nie były w stanie wykonać norm, które narzucali Rosjanie. Były ciągle głodne, jadły trawę, korę, wszystko, co wpadło im w ręce. Masowo umierały. Po każdym takim seansie wstawałem od komputera przygnieciony, bo do tego nie można się przyzwyczaić. Za każdym z tych zdjęć stoi przecież jakaś niezwykła, dramatyczna historia.
 
Sto dwadzieścia tysięcy niezwykłych historii.
– O tak. Te 120 tys. osób miało nieprawdopodobne szczęście, że dotarło do polskiej armii i że wyszło z nią do Iranu. A ilu Polaków zostało w ZSRR…?
 
No właśnie, ilu?
– Niesamowity jest sposób, w jaki opisał to prof. Davies, stwierdzając, że „był to milion lub dwa miliony ludzi”.
 
Niezły rozrzut...
– Tych ludzi nie policzono, bo Sowieci nigdy nie liczyli deportowanych i więźniów gułagu. Nie zawracali sobie głowy takimi „drobiazgami”.
 
Z którego zdjęcia w książce jest Pan szczególnie zadowolony?
– Na pewno z tego, które zrobiłem na schodach ambasady rosyjskiej w Teheranie. Ambasador przyjął nas bardzo miło, pokazał miejsce, gdzie siedziała Wielka Trójka, i wspólnie z profesorem zapozował na tych historycznych krzesłach: on jako Stalin, przedstawicielka polskiej ambasady jako Roosevelt i Norman Davies jako Churchill. Dla mnie jako fotografa był to rarytas.
 
Dużo było takich rarytasów?
– Całe mnóstwo. Podam przykład z bazyliki we włoskim Loretto, gdzie sędziwy zakonnik przewodnik pokazał nam szczególny witraż. Dziwne, tyle razy byłem wcześniej w Loreto, a jakoś nigdy nie zwróciłem na niego uwagi. Tymczasem ten witraż przedstawia polskich żołnierzy z Armii Andersa, którzy gaszą pożar po zbombardowaniu bazyliki przez Niemców. We Włoszech w ogóle bardzo dobrze wspomina się Armię Andersa.
 
O, to ciekawe armię okupanta?
– Kiedy przemierzaliśmy cały szlak żołnierzy Andersa z Tarentu do Bolonii – od obcasa włoskiego buta, aż do północnych Włoch – spotykaliśmy się z ludźmi, którzy czasami ze łzami w oczach opowiadali, że żołnierze polscy jako jedyni pomagali im, dzielili się tym co mieli, karmili, udzielali pomocy w szpitalach. Mówili, że pozostali alianci po skończonym posiłku brali papierowy obrus i demonstracyjnie zakopywali resztki – Włochów traktowali jako wrogów. A Polacy byli inni.
 
Proszę, oto mamy kolejny przykład miłosierdzia wielokierunkowego.
– To wszystko pięknie się układa: Polacy karmili Włochów, a z drugiej strony doświadczali niesamowitej gościnności maharadży, Meksykanów czy Nowozelandczyków. Premier Nowej Zelandii osobiście wyszedł powitać przypływające polskie dzieci. Proszę sobie wyobrazić wielki statek pełen malutkich dzieci, niektóre tak małe, że trzeba je było nosić na rękach. Żołnierze nowozelandzcy wybudowali dla nich całe osiedle. Potem mówili, że karabiny musieli zamienić na smoczki. W całej Nowej Zelandii panował taki nastrój, że gdziekolwiek te dzieci przejeżdżały, na spotkanie z nimi wychodziły całe miejscowości, wiwatujące na ich cześć. To było prawdziwe zwycięstwo życia nad śmiercią.
 
Taki jest właśnie dla mnie końcowy wydźwięk tej opowieści.
– I dlatego staraliśmy się nie koncentrować np. na zdjęciach cmentarzy – nie ma ich wiele w książce, bo to jednak jest przede wszystkim Szlak nadziei. Dwie dekady zajęło Normanowi Daviesowi zbieranie informacji potrzebnych do napisania książki, ale od początku wiedział, że ma mieć ona taki a nie inny tytuł. W tym znaczeniu jest ona świadectwem już w samym swoim tytule. Piękne są także słowa Daviesa, który pisze, że cierpienia i dążenia ludzi Andersa już się skończyły i dlatego właśnie istotne jest, by nowe pokolenia dowiedziały się, co się wydarzyło, i oddały hołd triumfowi ludzkiego ducha.
 


 
Janusz Rosikoń
Fotograf, wydawca, członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Związku Polskich Artystów Fotografików, autor wielu wystaw indywidualnych w Polsce i za granicą oraz albumów o tematyce religijnej. Jego fotografie znajdują się w kolekcjach prywatnych w Polsce, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Kanadzie, na Krecie.
 
 
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki