Jest przykładem Polaka z wyboru. Ten luteranin o niemieckich korzeniach, wyróżniający się w bojach I wojny światowej oficer rosyjskiej armii nie musiał, naprawdę nie musiał, deklarować się po stronie tych, którzy w oczach przeciętnego obywatela naszego kontynentu byli fantastami, bredzącymi coś o odrodzeniu państwa, którego przecież od półtora wieku nie było na mapie Europy. Zadecydowało wychowanie w polskim środowisku, ale też to, co owo wychowanie niosło: umiłowanie wolności oraz wierność postulatowi Polski, rozumianemu jako wspólnota ludzi wolnych.
Próby wierności
Gdy tylko rewolucja lutowa 1917 r. zmiotła z tronu ostatniego cara, Anders, jeszcze jako rosyjski oficer, zaangażował się w budowę struktur polskiego wojska. Jego wiedza, doświadczenie, a przede wszystkim męstwo przydało się bardzo w listopadzie następnego roku, gdy „wybuchła” wolna Polska. W 1920 r. dzielnie odpierał bolszewicki najazd.
Poważną próbą wierności był dlań maj 1926 r., kiedy to przeprowadzony przez Józefa Piłsudskiego zamach stanu obalił legalne polskie władze. Władysław Anders, jako oficer o nieposzlakowanej opinii, kierował wówczas osobistą ochroną Stanisława Wojciechowskiego w Belwederze. To on, w obliczu porażki sił rządowych, ewakuował prezydenta do pałacu w podwarszawskim Wilanowie. Nie miał wątpliwości, co winien uczynić człowiek wierny przysiędze, ale też chyba nie żywił większych nadziei, że w kraju opanowanym przez piłsudczyków nadal będzie mógł robić to, co ukochał – kontynuować karierę wojskową.
Na szczęście stało się inaczej, a dokonało się to za sprawą samego Piłsudskiego, który, jak się okazało, nie mścił się na walczących z nim żołnierzach. Podczas pierwszych manewrów, jakie zorganizowano po przewrocie, Marszałek docenił jego umiejętności. Jako dowódca Nowogródzkiej Brygady Kawalerii pułkownik, potem już generał Anders należał do elity władzy II Rzeczypospolitej. Jako świetny kawalerzysta rozsławiał też imię Polski na międzynarodowych zawodach hippicznych.
W kampanii wrześniowej trzykrotnie ranny, z dwiema kulami w ciele dostał się do sowieckiej niewoli. Przeżył wówczas drugą, najpoważniejszą chyba w życiu próbę wierności. W więzieniu NKWD na moskiewskiej Łubiance przeżył ciężkie chwile, szczególnie zimą 1939/1940, kiedy to całymi tygodniami siedział sam w nieogrzewanej celi, z kubłem pełnym wody, zamarzającej natychmiast po przyniesieniu. Był poważnie chory, ale odmówiono mu leczenia. Celem tych wszystkich szykan było złamanie generała, którego bardzo chciano zwerbować do Armii Czerwonej. Sowieci pamiętali o jego bojowych zasługach, odnoszonych jeszcze pod carskim sztandarem.
Anders wykazał jednak nieprawdopodobny hart ducha, uparcie odmawiając odstąpienia od przysięgi, którą złożył jako polski żołnierz. Jego ciało miało jednak ograniczoną wytrzymałość i zamęczony w niewoli Anders prawdopodobnie powiększyłby naszą listę poległych na polu chwały, gdyby nie kolejna szczęśliwa okoliczność: napaść Hitlera na ZSRR. Sowiecka Rosja, teraz już sojusznik Zachodu, chcąc nie chcąc nawiązała stosunki dyplomatyczne z polskim rządem na uchodźstwie. Konsekwencją tego było mianowanie Andersa dowódcą Armii Polskiej w ZSRR. Z tą wiadomością na jego więzienny oddział pofatygował się osobiście, w ukłonach, towarzysz Beria, naczelnik budzącego grozę resortu „bezpieczeństwa”.
Ruchome państwo polskie
Wyprowadzenie ponad stu tysięcy Polaków z kleszczy jednego z dwóch najgroźniejszych totalitaryzmów, jakie przydarzyły się ludzkości – w kategoriach moralnych graniczy z cudem. W kategoriach strategii było natomiast przykładem mistrzowskiej, bo skutecznej taktyki Andersa. Sowieci chcieli, by nowo tworzone jednostki kierować od razu na front, czemu generał stanowczo i uparcie się sprzeciwiał. Doskonale wiedział, że w ten sposób Polacy, których nie udało się Stalinowi zamorzyć w łagrach i na zesłaniu, i tak przepadną – w charakterze mięsa armatniego.
Dla uratowania swojej armii byłych więźniów, wygłodzonych nędzarzy, musiał jednak podjąć grę. Niektórzy zarzucają mu, że świadomie pozwolił wpuścić do swego sztabu sowieckich agentów. Ale innego wyjścia nie było, jeśli mając tak słabe pozycje wyjściowe, w ogóle mieliśmy cokolwiek z Sowietami negocjować. Anders zdawał sobie z tego sprawę, bo znał rosyjską mentalność.
Fenomen Armii Polskiej w ZSRR, potem zaś II Korpusu, jego wędrówka przez Iran, Palestynę, Monte Cassino do Wielkiej Brytanii, daleko wykracza poza kategorie historii wojskowości. Stutysięczna rzesza „andersowców” – żołnierzy oraz cywilów, afiliowanych w różny sposób do struktur militarnych – była w istocie małym państwem polskim, z jego bez mała wszystkimi resortami, z opieką społeczną, oświatą i kulturą na czele. Tyle że było to państwo ruchome.
Krzyżowiec XX wieku
Odyseja andersowska ma gorzką puentę, gdyż nie zakończyła się powrotem wygnańców do ojczyzny. Anglicy, nasi sojusznicy i gospodarze kraju goszczącego rząd Polski na Uchodźstwie, wypowiedzieli przymierze, przenosząc swoje uznanie na rząd tworzony pod parasolem Kremla. W 1946 r. rozwiązali II Korpus, rok później całe Polskie Siły Zbrojne. Generał, który nie zdradzał dawnych sojuszników, ale też nie mógł zaakceptować narzuconego układu, odpowiedział na to utworzeniem Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Dla Anglików miała to być instytucja umożliwiająca polskim weteranom znalezienie cywilnego zajęcia w Wielkiej Brytanii. Dla Andersa – próba zachowania, w ograniczonych warunkach, polskich struktur militarnych na wypadek wojny Zachodu z ZSRR. Wielu Europejczyków, nie tylko generał, przekonanych było wówczas o jej rychłym nadejściu.
Za tę postawę rząd w Warszawie pozbawił go polskiego obywatelstwa. Odtąd Anders i jego żołnierze byli dla komunistów czymś w rodzaju rogatego diabła. A przy okazji straszakiem oraz kozłem ofiarnym, na którego zwalano wszystkie winy – z pogromem kieleckim na czele.
Dla większości Polaków, tych z kraju oraz tych z emigracji, pozostał jednak niekwestionowanym przywódcą. A także żywą legendą. Przez dwa pokolenia PRL krążyły proroctwa o tym, jak to generał wjedzie na białym koniu do wyzwolonej od sowieckiego jarzma Polski. Nie wjechał. Jednak walnie pomógł w zbudowaniu drugiej Polski nad Tamizą. Z braku miejsca niech wystarczą same hasła: Skarb Narodowy, Polska Fundacja Kulturalna – to wszystko jego dzieła.
„Krzyżowców tarcza ramię zdobi nam” – śpiewali żołnierze II Korpusu. Anders miał świadomość również i tego wyjątkowego aspektu istnienia owej formacji. Choć luteranin z urodzenia, nie rozstawał się z medalikiem Matki Bożej z Jasnej Góry. Do końca życia zapamiętał moment, gdy oprawca na Łubiance, z bluźnierstwem na ustach, zerwał mu z szyi ten medalik i wdeptał w brudną więzienną posadzkę. Swoistym aktem odkupienia była konwersja Andersa na katolicyzm, dokonana 27 czerwca 1942 r. w obozie wojskowym Jangi Jul pod Taszkientem. Aktu przyjęcia generała na łono Kościoła dopełnił Józef Gawlina, biskup polowy Wojska Polskiego.
Warto przypomnieć, że to właśnie pod patronatem swojego dowódcy jednostki II Korpusu wyszywały na bojowych sztandarach słowo „Bóg”, które odtąd miało poprzedzać i uzupełniać szczytne hasło epoki Legionów Dąbrowskiego: „Honor i Ojczyzna”.
„Czuło się w jego słowach, w jego niebywałej skromności, [że] coś w nim jest naprawdę z dawnego chrześcijańskiego rycerza” – napisał o generale Jan Lechoń, będąc pod wrażeniem spotkania, jakie miało miejsce w 1950 r. w Nowym Jorku. I można wierzyć tej charakterystyce: poeci, w odróżnieniu od polityków, z zasady nie kłamią.