We wstępie pisze Pani o pewnym przynagleniu, by napisać książkę o Wojciechu Kilarze. Z czego ono wynikało?
– Przyjaciele, znajomi, ale też czytelnicy moich rozmów z Wojciechem Kilarem, publikowanych na łamach „Gościa Niedzielnego”, namawiali mnie do napisania tej książki. Uważali, że powinnam opisać, jakim kompozytor był człowiekiem, jakimi żył wartościami, co go cieszyło, a co martwiło. Znaliśmy się prawie 20 lat, a więc miałam co opisywać.
Chciała Pani wystawić Mistrzowi pomnik trwalszy niż ze spiżu czy może pokazać go jako zwykłego (choć nadal wielkiego!) człowieka?
– Zamierzałam zbliżyć się jak najbardziej do prawdy o panu Wojciechu. To zresztą powinno być głównym zadaniem dziennikarza, ale też każdego uważnego rozmówcy.
Jakie „klucze” znalazła Pani do Wojciecha Kilara? Trudno było do niego dotrzeć?
– Klucze do drugiego człowieka znajduje się podczas wielogodzinnych rozmów. To pan Wojciech wspomniał o nich podczas jednego z naszych wywiadów. Przyznał, że opowiada mi o sprawach, o których nie zamierzał mówić i na szczęście później się z tego nie wycofywał. Podczas tamtej rozmowy przywołał postać swojej ukochanej żony Barbary, dla której skomponował Sonety do Laury oparte na czterech sonetach Francesca Petrarki. Nie było wątpliwości, że kochał swoją Basię jak Francesco Laurę i na zawsze, jak wybitny włoski poeta, utrwalił ją w swojej muzyce. Pokazał mi wtedy oprawioną w ramki, stojącą na jego fortepianie karteczkę z jej notesika z tekstem Te Deum laudamus. Zapisała te słowa kaligraficznym pismem tuż przed tym, jak przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. To była dla kompozytora jedna z najcenniejszych rzeczy. Drugą było stare sito, dlatego że pamiętało jej ręce. Po tych zwierzeniach pan Wojciech zastrzegał, że nie planował mówić mi o tak osobistych sprawach, ale skoro już zdradził swoje sekrety, zgodził się, by poznali je czytelnicy.
Według jakiego klucza dobierała Pani osoby, którym udziela głosu na łamach książki? Mamy tu wypowiedzi zarówno przyjaciół kompozytora, jak i jego kierowcy oraz pielęgniarek.
– Kluczem był ich stopień bliskości z artystą. W książce na pierwszy plan wybija się głos Wojciecha Kilara, a wokół niego słychać głosy tych, którzy mu towarzyszyli.
Jakim był człowiekiem? Widzimy go jako hedonistę, a zarazem ascetę (jak powiedział o nim Krzysztof Zanussi) – człowieka, który łączy w sobie wiele sprzeczności.
– Nie tylko on miał naturę pełną sprzeczności. W miarę upływu lat starał się przebywać jak najbliżej Boga. Nie mówił tego wprost, ale widać było, jak modląc się i pracując, wykonywał ciężką pracę w dążeniu do świętości. Wiedział, że to podstawowe zadanie każdego katolika.
Wzruszający jest portret niezwykłego człowieka, który nie radzi sobie ze zwykłymi rzeczami (codzienne zakupy, gotowanie) czy Mistrza, pokornie czekającego w kolejce do lekarza. Kompozytor obnosił się ze swoją wielkością i sławą?
– Nigdy. Był niezwykle skromny, nawet melodią głosu zdradzał lekkie zawstydzenie kontaktem z drugim. Zawsze stawiał swojego interlokutora na pierwszym miejscu. No chyba, że chodziło o sprawy priorytetowe, takie jak solidność, słowność, rzetelność. Wtedy potrafił wybuchnąć, protestując przeciw bylejakości.
W rozmowach z Wojciechem Kilarem powraca wątek pychy. Ponoć – paradoksalnie – kolejne nagrody pomagały mu uchronić się przed tym grzechem…
– Mówił mi, że kiedy go doceniano, czuł się mniejszy i wyraźnie widział, co mógłby napisać jeszcze lepiej. Pomagało mu też to, że żona Barbara nigdy nie stawiała go na domowym ołtarzu. Był jej wdzięczny, że nie pozwoliła mu oderwać się od rzeczywistości. Ale jestem pewna, że musiał wierzyć w siebie i mieć poczucie mocy twórczej. Bez tego nic by nie skomponował.
Cieszył się niezwykłą estymą w Polsce. Z pewnością, jak na każdego wielkiego artystę przystało, musiał mieć swoje dziwactwa. Zna Pani jeszcze jakieś poza stawianiem na sztorc wątłych włosów?
– Przyznał mi się, że zanim zaczął kochać koty, jeździł do Hiszpanii na corridę. Z perspektywy czasu uznawał to za dziwactwo. Niektórzy uważali, że dziwactwem była jego miłość do kotów. Jednak po śmierci pana Wojciecha wyszło na jaw, jak bardzo kochał ludzi. Pomagał wielu bliskim i całkiem nieznajomym, nie rozgadując się o swojej dobroczynności.
Przywiązywał dużą wagę do pieniędzy? Z jednej strony lubił luksusowe przedmioty czy ubrania, ale z drugiej – kupował znajomym pralkę, zmywarkę albo inny sprzęt AGD, jeśli coś się komuś zepsuło.
– Lubił otaczać się rzeczami pięknymi, ale pieniądze nie były dla niego celem samym w sobie. Bez bólu potrafił się nimi dzielić.
Swoją młodość lakonicznie podsumowywał: „wino-kobiety-śpiew”. Uchylił przed Panią rąbka tajemnicy?
– Zdradził mi, jak trudny w tamtych pierwszych 12 latach był jego związek z przyszłą żoną Basią. „Może dlatego, że było nam wtedy tak trudno, potem nasza miłość była jak skała” – powiedział kiedyś i te słowa pozwalają zrozumieć sens ich miłości.
Jaka była wiara Wojciech Kilara? Sam zgrabnie określał siebie jako „katolik, ale...”.
– W miarę upływu lat coraz mocniejsza, świadoma, pełna pokory, ale i zaufania. Można było się jej od niego uczyć. Kiedy dowiedział się, że ma raka mózgu, nie dopytywał, jaki to guz, potem bez narzekań znosił chorobę, wierząc, że to ma sens.
Wzruszyła mnie scena, w której kompozytor układa swojej schorowanej żonie chleb na talerzu w kształcie serca. Jaka była ich recepta na to, by do ostatnich chwil patrzeć na siebie z taką wielką miłością i czułością, jak zakochani nastolatkowie?
– Ona nie mogła żyć bez niego, a on bez niej. Kiedy wyjeżdżał za granicę, jej telefon był zajęty, bo stale do niej dzwonił. Podkreślał, że żona wyprowadziła go na prostą bez napomnień, dając przykład własnego życia. Sam dojrzał do zrozumienia, że Basia jest dla niego najważniejsza i okazywał jej to aż do śmierci. Ale, jak już wspomniałam, do tej wielkiej, mocnej miłości prowadziły go cierpienia, niezrozumienie, oddalenie, przez które oboje musieli wcześniej przejść.
Rozmawiamy w przededniu 1 listopada, kiedy częściej niż zwykle podejmujemy refleksję o umieraniu. Czy Wojciech Kilar przygotowywał się do swojego odejścia?
– Nieustannie. Nie tylko modląc się, jeżdżąc na Jasną Górę przed Cudowny Obraz, ale komponując swoje wielkie utwory sakralne. W wielu z nich dotykało tematu umierania, jak choćby w przejmującym Requiem Father Kolbe, gdzie słychać moment śmierci o. Maksymiliana.
Śmierć muzyka poprzedziła choroba. Czy miał problem z tym, że on, światowej klasy kompozytor, nie może sam wejść po schodach, musi pozwolić się sobą zaopiekować?
– Jak opowiadali mi towarzyszący panu Wojciechowi w chorobie, był bardzo dzielny. Nie narzekał, starał się nie sprawiać kłopotu opiekunom. „W ciągu 25 lat pracy nie spotkałam tak pogodnego chorego” – powiedziała mi jego pielęgniarka Małgorzata Śniadkowska. Te słowa mówią same za siebie.
Jaką lekcję zostawił nam po sobie Wojciech Kilar? Co chciałby, aby po nim – prócz wspaniałej muzyki oczywiście – zostało?
– Kiedyś, gdy powiedziałam mu, że po rozmowie „Harmonia ducha”, jaką z nim zrobiłam dla „Gościa Niedzielnego”, kilku czytelników poszło po latach do spowiedzi św., wzruszył się tym i przyznał, że to jest najważniejsze. Nie jego muzyka, ale fakt, że ktoś z powodu świadectwa jego życia pojednał się z Bogiem. Uważał, że najważniejszy jest stosunek do drugiego człowieka, w którym czasem bardzo trudno zobaczyć twarz Boga, ale On w nim jest.