Nie jest to kino znane z hollywoodzkich produkcji, ale z powodzeniem mogłoby konkurować z niejednym amerykańskim obrazem, naszpikowanym nowinkami technicznymi. To film, który pozwala widzowi powoli smakować fabułę, zachwycić się malarskimi wprost ujęciami pustyni i kadr po kadrze odkrywać rozpisany na paradoksy dramat świętej wojny.
Chłosta za futbol
Na pewno niemałe znaczenie ma fakt, że reżyserem obrazu, który zdobył aż siedem Cezarów i był faworytem w oscarowej rywalizacji (przegrał, niesłusznie, z naszą Idą), jest Mauretańczyk. Abderrahmane Sissako sięgnął po wyrafinowaną formę, postawił na kameralność, a biorąc na warsztat temat dotyczący religijnego fanatyzmu – i opierając się na autentycznych wydarzeniach w stolicy Mali sprzed trzech lat – podjął niemałe ryzyko, by nie powiedzieć: dotknął niebezpiecznej materii. Choć − trzeba zastrzec − że nie jest to prosta rekonstrukcja zdarzeń.
Tytułowe Timbuktu, malowniczo położone nad rzeką Niger, przez wieki było rozpoznawalnym punktem na szlaku handlowym między Czarną Afryką a islamską Afryką Północną, a za jej pośrednictwem także z Europą. Ze względu na swą niedostępność utrwalił się jego na poły mityczny obraz jako miejsca odległego i egzotycznego.
Do spokojnego dotychczas miasta wtargnęli dżihadyści, siłą wprowadzając absurdalne wprost reguły, rzekomo w imię prawa Allaha. Nie wolno więc palić papierosów, słuchać muzyki, grać na instrumentach. Dzieciom zabroniono grać w piłkę, a kobiety muszą zasłaniać twarze i nosić skarpetki i rękawiczki. Cudzołóstwo karane jest kamieniowaniem, a gra w piłkę − chłostą. Nieliczni mieszkańcy, bo większość uciekła z miasta, nie chcą podporządkować się prawom szariatu lub znajdują pomysłowe rozwiązania. Jedną ze scen, która niewątpliwie zapada w pamięć, jest mecz rozgrywany przez chłopców nieistniejącą futbolówką. Unoszony w geście kopania piłki piasek rozprzestrzenia się we wszystkie strony, a gol „strzelony” do bramki wywołuje salwę radości.
Mozaika hipokryzji
Fanatyzm przestrzegania czystości doktryny miesza się u oprawców z cynizmem i hipokryzją. Zabraniają futbolu, ale sami kibicują Realowi Madryt i Barcelonie, tropią cudzołożników − a jednocześnie pożądliwie spoglądają na miejscowe kobiety, zakazują słuchania muzyki, ale mają dobre rozeznanie w kręceniu internetowego klipu z nawróconym raperem. Choć ten ostatni nie wydaje się dostatecznie przekonany, jakoby rap był czymś „nieczystym”, i wypada raczej blado w nagraniu. Kiedy jeden z dżihadystów po kryjomu rozkoszuje się papierosem i triumfalnie przynosi rzekomo znaleziony tytoń, inny bezceremonialnie oświadcza mu, że wszyscy dobrze wiedzą, że pali. Zresztą humorystycznych akcentów jest więcej. Krowa głównego bohatera ma na imię GPS, mieszkańcy i okupanci bez problemów posługują się najnowszymi telefonami komórkowymi, a okupanci z dumą noszą przeciwsłoneczne okulary.
Obsesjoniści spod czarnego sztandaru to mozaika mężczyzn różnych narodowości, nie do końca znających język Koranu, za to mających dobrze opanowane języki francuski i angielski. Okupanci wcielili się w rolę stróżów prawa Allaha, choć − jak bez ogródek powie im miejscowy autorytet religijny − niewiele mają wspólnego z muzułmanami i islamem. Radzi, by zamiast na siłę wprowadzać rewolucyjne zmiany, sprzeczne z naturalnym porządkiem, posłużyli się zdrowym rozsądkiem.
W Timbuktu kontrast zbudowany jest na osi między żyjącymi skromnie, ale spokojnie mieszkańcami a cynicznymi dżihadzistami. Ci pierwsi uosabiają tradycję, życzliwość, poczucie więzi rodzinnych, szacunek wobec kobiet, ci drudzy − świat nieprzystający do malijskiej rzeczywistości, skazany na porażkę. Film, choć momentami zabawny, niesie z sobą przestrogę dla Europejczyków: fundamentaliści islamscy mogą podjąć próbę narzucenia swoich zasad także mieszkańcom Starego Kontynentu.