Francuzi biją na alarm: Grupa Wagnera wypiera przeciwników z całych regionów. Nie, nie chodzi o Ukrainę, wagnerowcy, którzy pod Donieckiem toczą ciężką przeprawę, odnoszą za to sukces za sukcesem… w Afryce. Konkretnie w regionie Sahelu, czyli grupie państw usytuowanych bezpośrednio na południe od Sahary. W dodatku ofensywa Grupy Wagnera odbywa się równolegle do wycofywania z tych krajów wojsk francuskich, a co za tym idzie, także francuskich wpływów gospodarczych i politycznych.
Czego szukają na afrykańskich pustyniach żołnierze Putina? (Bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że „prywatna armia” Prigożyna to część agresywnej soldateski prezydenta Rosji). Oficjalnie przebywają tam na zaproszenie rządów tych krajów, pomagając ich siłom zbrojnym w zwalczaniu partyzantki, głównie islamskiej. A że przy okazji wypędzają Francuzów, tym lepiej: Rosjanie nazywają to „walką z neokolonializmem”. Bo tak się składa, że wszystkie zainteresowane kraje – chodzi o Czad, Republikę Środkowoafrykańską, Niger, Mali oraz Burkina Faso – wchodziły do mniej więcej 1960 r. w skład wielkiego segmentu Francuskiej Afryki.
Faktycznie najemnicy z Grupy Wagnera robią w Afryce to samo, co wszędzie indziej: zabijają, gwałcą i kradną. Warto zwrócić uwagę na to trzecie. Do niedawna krajami Sahelu (strefa subsaharyjska) nikt się nie interesował: bieda, susza i brak jakichkolwiek większych inwestycji odstraszały potencjalnych przedsiębiorców. Jednak w 2012 r. wybuchła bomba: odkryto tutaj pokłady złota, podobno najbogatsze w świecie po Australii oraz Kanadzie. Są rozległe, ciągną się przez terytoria większości wymienionych państw. W tym momencie krajami Sahelu zainteresowało się mnóstwo „filantropów”. Także, niestety, różnych mętów spod ciemnej gwiazdy, które w atmosferze jak z Dzikiego Zachodu pragną tam urwać dla siebie jak najwięcej. W tym klimacie wagnerowcy czują się jak ryby w wodzie.
Zbuntowana Północ
Wpływy francuskie w owych krajach zaznaczają się chociażby w języku: elity mówią tu po francusku. Nie mają zresztą wyboru, gdyż w tym wieloetnicznym regionie francuski pozostaje jedynym językiem zrozumiałym wszędzie, choć oczywiście nie przez wszystkich. Francja zachowała też pewne wpływy ekonomiczne, dość powiedzieć, że powszechnie obowiązującą w Sahelu walutą jest tak zwane CFA, czyli dawny frank afrykański, choć dzisiaj, z powodów prestiżowych, nikt go tak nie nazywa.
Dlatego też Francja zawsze dbała o to, aby do końca z Sahelu się nie wycofywać. A jest czego pilnować, gdyż region ten należy do najmniej stabilnych politycznie na świecie. Państwa reprezentowane są tam przez słabe rządy, panuje anarchia (szczególnie na prowincji), co naturalnie wykorzystują wszelkie siły odśrodkowe, na czele z różnymi „ruchami wyzwolenia”, islamskimi partyzantkami oraz zwykłą bandyterką.
Pas Czad–Niger–Mali stanowi nadto rejon kulturowego pogranicza: na północy dominują ludy arabsko-berberyjskie, silnie przywiązane są do modelu ortodoksyjnego, wojującego islamu. Na południu ludy czarnoskóre, również w większości islamskie, nie są mocno przywiązane do idei dżihadu czy też szariatu. W większości tych państw to jednak one reprezentują elitę rządzącą. Powoduje to naturalny odruch buntu ze strony dyskryminowanej Północy, która notorycznie się buntuje pod sztandarem Mahometa.
Francuscy obrońcy już niepotrzebni
W 2014 r. prezydent François Hollande, poruszony dramatycznymi wezwaniami o pomoc ze strony sahelskich rządów, wysłał tam specjalną grupę bojową w ramach operacji „Barkhane”, czyli barchan, co oznacza nie tylko materiał, ale też piaszczystą wydmę o sierpowatym kształcie. A tych w Sahelu nie brakuje.
W ciągu ośmiu lat Francuzi, lepiej lub gorzej, radzili sobie w walkach z islamską partyzantką. Parę razy rzeczywiście udało im się ocalić lokalne rządy w lokalnych stolicach, kiedy to „fronty wyzwolenia” podchodziły już pod same przedmieścia. W każdym razie udało im się utrzymać minimalny poziom stabilności, gwarantujący samo istnienie państwa, a co za tym idzie, jego współpracę ekonomiczną z francuskim mentorem.
Odkrycie złota zaburzyło jednak tę równowagę. Sahelem zainteresowała się Rosja. Dziwnym trafem w tym samym czasie w Mali, Burkina Faso i Czadzie dokonano wojskowych zamachów stanu. Nowo powołane junty niszczą fundamenty miejscowej demokracji, która w krajach Sahelu nigdy nie była silnie ugruntowana. Rządy soldateski zaczęły, jeden po drugim, wypowiadać gościnę tak użytecznym dotąd siłom zbrojnym przysłanym z Paryża. Kilka miesięcy temu uczyniło to Mali (prezydent Macron uzasadnił wycofanie wojsk „niemożnością współpracy” z tamtejszym rządem), w ostatnich dniach stycznia wyprosiła Francuzów ze swojego terytorium Burkina Faso.
Czy wojskowe władze czują się już tak pewnie na swoich stołkach, że dobrowolnie rezygnują z obrońców? Skądże znowu, one tylko korzystają z usłużnej pomocy, jaką zaoferowała im Moskwa.
Bucza po afrykańsku
Wagnerowcy jako pierwsi przybyli w grudniu 2021 r. do Mali. Niebawem, bo już w marcu 2022 r., kiedy w najlepsze trwała rosyjska ofensywa na Ukrainie, Rosjanie, u boku malijskiej armii, przystąpili do ofensywy na północny wschód od stolicy kraju, Bamako. Mieszkają tam silnie muzułmańscy Fulanie, którzy notorycznie buntują się przeciw rządom centralnym.
Co tam się działo, dowiadujemy się dopiero teraz. 27 marca wagnerowcy wzięli szturmem miasteczko Moura, leżące w żyznej dolinie rzeki Niger. Przez cztery dni dokonywali tam rzezi mieszkańców, ofiar wśród cywilów doliczono prawie 400. Podobnych mordów, choć na mniejszą skalę, Rosjanie dopuszczają się notorycznie wzdłuż ich bojowego szlaku. Bo trzeba przyznać, że walnie pomogli armii malijskiej w „oczyszczeniu” terenu z partyzantki.
Wiadomości te wzburzyły Francuzów, dla których to, co dzieje się w ich byłych koloniach, jest znacznie ważniejsze od losu jakichś ziem za Dnieprem, choć przecież Ukraina leży znacznie bliżej Francji niż afrykańskie pustynie. Pozostaje mieć nadzieję, że chociaż tą, mocno dookolną drogą, dojdą oni do prawdy o rzeczywistym charakterze rosyjskiej „opieki nad małymi narodami”.