Mohamed Bazoum nie miał tego ranka miłego przebudzenia. We wczesnych godzinach czwartku 27 lipca jego rezydencję w mieście Niamey otoczyli ciężko uzbrojeni żołnierze. Prezydenta zamknięto w areszcie domowym, chociaż jak na razie, jak się wydaje, nie jest to dlań zbyt ciężka katorga. Dostępny film pokazuje, jak z uśmiechem rozmawia ze swoim równie szeroko uśmiechniętym prześladowcą. Niebawem generał Abdourahamane Tchiani, obszyty, jak trzeba, rządkami orderowych baretek, zapowiedział w nigerskiej telewizji, że przejmuje władzę.
Opisywanie przewrotów wojskowych w Afryce należy do najnudniejszych zajęć zagranicznego obserwatora. Wszystko musi odbywać się tak samo. Opasły generał (mogliby chociaż raz wytypować chudego!) czyta z kartki obwieszczenie o powołaniu jakiejś tam, kolejnej Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Wszystko oczywiście w imię bezpieczeństwa państwa i jego obywateli. Wydaje się jednak, że względnie bezpieczny czas dla Nigru właśnie się skończył.
Tchiani był szefem gwardii ochraniającej prezydenta i jako taki, w teorii, powinien być jedyną osobą w całym państwie, do której prezydent Bazoum ma całkowite zaufanie. Stało się inaczej, błyskawiczny pucz wojskowy (to już w Nigrze chyba co najmniej czwarty) postawił go na czele zbuntowanej soldateski. Bazoum wykazał się zaufaniem tym bardziej nadmiernym, gdyż wiedział, że Tchiani, który ochraniał kolejnych prezydentów już od dwunastu lat, usiłował w podobny sposób zdradzić jego poprzednika. Sprawa wyszła na jaw, lecz wtedy generałowi się upiekło. Teraz nareszcie się odegrał.
Padł afrykański przyczółek Brukseli
Szef junty pochodzi z sąsiadującej z saharyjską częścią Mali prowincji Tillaberi, najbardziej narażonej na wypady tamtejszych dżihadystów. Z tego powodu właśnie stamtąd pochodzi większość nigerskich oficerów. Bazoum nie jest militarystą, wręcz przeciwnie, był pierwszym w historii Nigru prezydentem wybranym przy całkowitym respektowaniu demokratycznych procedur. Dodajmy jeszcze tylko, że Tchiani jest Murzynem (rasa negroidalna), natomiast Bazoum należy do mówiącego po arabsku ludu Diffa (rasa biała).
Niepodległy od 1960 r. Niger nigdy nie był państwem stojącym na stabilnych fundamentach. Od północy jego granice stale narażone są na ataki zwolenników radykalnego islamu, których drażni umiarkowanie islamu nigerskiego, podszytego miejscowymi wierzeniami pogańskimi. Rolniczy negroidzi rywalizują tu z pasterskimi przedstawicielami rasy chamickiej, Fulbejami i Tuaregami, którzy w dodatku kłócą się wzajemnie. Tę całą układankę jakoś dotąd udawało się utrzymać w kupie, właśnie dzięki staraniom Bazouma.
Niger nazywany był przez to „strategicznym przyczółkiem Brukseli” w północnej Afryce. Państwo to w sposób wręcz wzorowy współpracowało dotąd z Unią Europejską. A w ramach Unii szczególnie z Francją, gdyż Niger to dawna kolonia Paryża.
Unia hojnie odpłacała się za tę lojalność: w ciągu ostatnich dwóch lat przypłynęło tutaj ponad 500 mln euro różnych dotacji. Można wątpić, czy zdołały one polepszyć egzystencję zwykłych Nigerczyków, gdyż pucz, jak wynika ze wstępnych doniesień, spotkał się z entuzjazmem niamejskiej ulicy. W niedzielę 30 lipca doszło w stolicy do nieprzyjaznej manifestacji przed francuską ambasadą. „Precz z Francją!” – krzyczeli zebrani, zerwano tablicę z nazwą instytucji. W dwa dni później Paryż rozpoczął pospieszną ewakuację swojego personelu, a także francuskich obywateli, z którymi, jak wieść niesie, zabrali się rezydujący w Nigrze obywatele państw Unii Europejskiej. Ewakuują się też wojskowi z baz francuskich i amerykańskich, którzy do tej pory pomagali władzom w zwalczaniu mauretańskich i tuareskich partyzantek tzw. Państwa Islamskiego i Al-Kaidy.
Niech żyje Rosja!
Takie okrzyki również rozbrzmiewały podczas niedzielnej manifestacji. Co ma Rosja do sprawy dobrobytu republiki Nigru? Można iść o zakład, że na to pytanie nie zdołałby logicznie odpowiedzieć żaden ze zgromadzonych pod francuską ambasadą. Nie zmienia to faktu, że Moskwa rzeczywiście macza w tym palce. Od lat w krajach strefy Sahelu bardzo aktywna jest Grupa Wagnera, zaś wpływy prorosyjskie przemogły już w Mali i Burkina Faso oraz w Sudanie. Dwa pierwsze spośród wymienionych państw sąsiadują z Nigrem od zachodu, natomiast Sudan oddziela odeń jedynie terytorium Czadu. Państwo to ma strukturę podobną do Nigru, podobne ma też problemy. Z tą różnicą, że tam jeszcze trzyma się rząd, który nie daje się wodzić za nos chłopakom od Jewgienija Prigożyna. Moskwa, owszem, popiera tam różne partyzantki, ale jak dotąd legalnej władzy nie udało się jej obalić. Ale może się udać. Wtedy Niger znajdzie się w samym środku grupy najbardziej prorosyjskich państw Afryki.
Niger był także do tej pory jedynym w regionie zdecydowanym sojusznikiem Ukrainy w jej konflikcie z rosyjskim agresorem. W sierpniu ubiegłego roku, po rozmowie telefonicznej Bazouma z Wołodymyrem Zełenskim, Niamey ogłosił swoje poparcie dla integralności ukraińskiego państwa, włącznie z jego prawami do Krymu. Delegacja Nigru była też nieobecna na ostatnim szczycie w Petersburgu, gdzie przywódcy afrykańskich państw spotkali się z Władimirem Putinem, który obawia się wyjazdu poza granice Rosji, aby nie być aresztowanym.
Nigerski przewrót ma jeszcze jeden, ważny aspekt ekonomiczno-strategiczny. Otóż państwo to było dotąd drugim w kolejności dostawcą surowego uranu dla elektrowni jądrowych Unii Europejskiej. Po puczu powiało grozą, więc Bruksela pospieszyła z uspokajającym wyjaśnieniem, że zapasów uranu wystarczy Europie na trzy lata, zatem nawet odcięcie nigerskiego kanału sektora energetycznego UE nie załamie.
Jak będzie naprawdę, zobaczymy. Nie wydaje się jednak, aby realny był wariant najgorszy. Nawet jeśli nigerski uran popłynie, zamiast do Europy, do Rosji, nie wzmocni to w trybie pilnym rosyjskiego arsenału jądrowego. Do tego trzeba lat przygotowań. Pucz w Niamey traktować trzeba raczej jako element hybrydowej wojny Putina z Zachodem, wkładania kija w szprychy tam, gdzie się jeszcze da, i wykorzystywania starych, ogranych gdzie indziej chwytów w najbardziej zapadłych zakątkach Trzeciego Świata.