Tydzień przed Wielkim Postem w moje ręce wpada książka Gerharda Lohfinka Przeciw banalizacji Jezusa. Jeszcze nie wiem, że za parę godzin nie będę potrafił się od niej oderwać, że za parę godzin powiem: no przecież tak jest. Pięć dni przed Środą Popielcową świat obiegnie dramatyczny film dokumentujący męczeńską śmierć 21 młodych Koptów, którzy wyemigrowali do Libii w poszukiwaniu chleba. W tym dramatycznym kontekście lektura Lohfinka zupełnie zmienia i swój smak, i wymowę.
Banalizacja w kontekście Jezusa. Być może w tak określonym werbalnie obszarze ukrywa się źródło tego, co we współczesnej religijności opisujemy słowami: kryzys, nieautentyczność, bezsens.
Banał – wyraz, który osłabia sens wypowiedzi innej osoby. Słownik podpowie, że to coś nieoryginalnego, coś pozbawionego głębszej treści. „Banał” to raniący wyraz, który nigdy nie powinien być dopełnieniem Imienia Jezusa w świecie chrześcijaństwa. Kiedy jednak Jezus zostaje bezlitośnie wpisany w jakikolwiek kontekst banału, oznacza to jedno: że gdzieś Go zgubiliśmy, zapomnieliśmy o Nim, spotkanie z Nim nie różni się niczym od spotkania z ludźmi, z którymi jedziemy tramwajem, których mijamy na ulicy, wobec których mamy w zanadrzu obywatelską obojętność, zapewniającą że nie będziemy się przyglądać, interesować, dogłębnie analizować niczego co związane z innym człowiekiem. Wyjątkowość spotkania nie ma tu znaczenia, banalność ciągle powtarzalnych spotkań daje przecież wrażenie spokoju w poczuciu, że nikt przecież niczego od nas nie oczekuje.
Kiedy to się zaczyna, kiedy Jezus zaczyna być banalizowany?
Brak szacunku
Pamiętam Niedzielny Mszalik mojej babci. W czasie kiedy uczyłem się czytać, on odchodził ku niepamięci, ale babcia śpiewała z niego Gorzkie żale i tłumaczyła mi nie tylko poszczególne elementy szat kapłańskich, ale i sposoby zachowywania się podczas Mszy św. Zapamiętałem jej wskazanie, że kiedykolwiek w modlitwie pojawia się imię Jezusa Chrystusa, powinienem skłonić głowę z szacunkiem. Po latach, kiedy ten gest został ograniczony do paru chwil podczas Eucharystii, przestałem mieć pewność, że ma on nadal znaczenie dla kogokolwiek. Wiara w jego ważność nie tylko dla mnie, ale też dla innych została mi przywrócona w dość dramatycznej chwili: gdy w podtoruńskiej miejscowości uczestniczyłem w Mszy św. pogrzebowej za studenta, nagle zauważyłem, że kapłan postępuje tak jak mówiła moja babcia. Zawsze gdy wypowiadał imię Jezusa Chrystusa, z szacunkiem delikatnie wykonywał gest pochylenia głowy.
Może dziś jesteśmy w tym niebezpiecznym momencie, kiedy pomijane z przyzwyczajenia gesty szacunku prowadzą do tego, że Imię Jezusa już spowszechniało. Jezus zaczyna stawać się codzienny, nie boski, i dlatego spotkanie z Nim nie może być świętem. Może w tym małym braku gestu ukryty jest zaczyn banalizowania Jezusa? Współcześnie nie kłaniamy się innym z szacunkiem i pokorą, może czasem jedynie rezerwujemy ten gest jako dyplomatyczny wyraz relacji. Dzisiaj w spotkaniu z Jezusem pewnie nie mielibyśmy dylematu, czy podjąć rolę usługującej Marty, czy zachwyconej Marii. Nie byłoby w nas ochoty na służenie w codziennym trudzie, bo to przecież też byłoby ocenione jako banalne. Nie chcielibyśmy zachwycać się jak Maria, bo przeczy to obieranej przez nas dość chętnie roli bycia w centrum uwagi, którą z takim bólem kierujemy poza siebie. Gest skłonienia głowy nie jest już dla współczesnych ludzi tak godny uwagi, staje się synonimem znienawidzonego podporządkowania.
A może deficyty braku gotowości służenia ukryte są gdzie indziej, na przykład w nonszalanckim przekonaniu, że świątynia, liturgia stają się miejscem nieodświętnym? Często zastanawiam się, czym w dorosłym życiu będzie ta przestrzeń świątyni dla dzieci, które radośnie, bez obaw spędzają Mszę św. przed ołtarzem, przy aprobacie rodziców, ustawiających dzieci w centrum. Przyzwolenie na to także obecnej wspólnoty modlitewnej jest przecież w jakiejś mierze zgodą na to, że Jezus nie musi być najważniejszy, a jeśli nawet kiedykolwiek jest w centrum, to przecież w swej wyrozumiałości poczeka na swoją kolej, na swoje pięć minut. Dzieciństwo ma być beztroskie, Jezus ma być pobłażliwy. Czy w takim banalnym porządku będzie tam miejsce na sacrum? Nie wiem. Boję się tylko, że ciesząc się dziś z obecności niesfornych dzieci w kościele, tracimy religijność w przyszłości. Czy te niedzielne dziecięce zabawy nie pozbawią ich w przyszłości przeżywania misterium tremendum oraz misterium fascinosum obecnych w świątyni? Tak bardzo chciałbym się mylić.
Emocjonalna papka
A może banalizacja ukryta jest w lęku o zanudzenie odbiorcy? Kiedy szukając nowych metafor, sposobów zainteresowania słuchacza przekazem, zestawiamy Jezusa Chrystusa z myślicielami różnego pokroju, o różnych wartościach i odmiennych życiorysach, wskazując mimochodem, że to jeden z wielu. Wielu z nas słyszało zapewne opisywanie Mistrza z Nazaretu w kontekście Gandhiego, Dalajlamy czy innego modnego myśliciela. Erudycja kaznodziei jest bardzo ważna, to on jest przecież przewodnikiem po ścieżkach wiary. Nieszczęsne metafory mogą jednak robić wrażenie ujednolicenia, z którego nie ma szans wybronić się bez katastrofy. Mogą też robić wrażenie, że Jezus Chrystus nie jest nikim wyjątkowym, skoro podobne treści można znaleźć gdzie indziej. Może Jezus Chrystus to jeden z przewodników ku prawdzie. Może to tylko nauczyciel, nie Bóg.
Kiedy uczestniczę w niedzielnej liturgii w moim kościele, czasem mam okazję siedzieć nieopodal starszego małżeństwa, bardzo zżytego ze sobą, odmawiającego przed Mszą św. wspólnie szeptem Różaniec i wypowiadającego podczas liturgii wszystkie słowa uważnie, dokładnie, powoli, tak by nie pominąć ani jednej litery. Kiedyś po bardzo interesującym, emocjonalnym kazaniu usłyszałem wypowiedziane smutnym szeptem rozżalenie żony skierowane do męża: wiesz, ja nic z tego nie wyniosłam. Może ta doświadczona kobieta znalazła jeszcze jedno miejsce potencjalnie grożące banalizacją, kiedy prawdy wiary i sam Jezus są wyrażane i obecne jedynie w emocjach. Racjonalnie możemy ocenić, że to, co zwróci uwagę odbiorcy kolejnych emocjonalnych przekazów, musi zawierać jeszcze większe niż poprzednio emocje. Doskonale wiemy, że budowanie coraz większych emocji jest na dłuższą metę niemożliwe. Ileż razy słyszałem uwagi młodych ludzi wracających po rekolekcjach czy spotkaniach modlitewnych do domów, że nie czują się dobrze na liturgii parafialnej, że brakuje tam bliskości, uczuć, emocji właśnie. Może w tej chęci tworzenia aury niesamowitości ukryte jest również niebezpieczeństwo banału. Banał rodzi się wtedy, kiedy słowa przestają mieć znaczenie i mimo dźwięku nie mówią już nic. Ludzie głodni słów prawdy są dziś jak prawdziwi żebracy o banalnym wyglądzie. Ale to właśnie tym żebrakom nie trzeba modnych fasonów ubrań aby poczuli ciepło.
Czy przypadkiem to niebezpieczeństwo banału nie jest obecne w każdym usilnym zapełnianiu codzienności wiary czymś niebywałym, czymś co pozwala otwierać usta w zdumieniu, ale skutecznie niszczy zadumę?
Nie chciałbym aby powstawało wrażenie, że odpowiedzialność za banalizację Jezusa ponosi tylko jedna strona stołu ołtarza. Refleksje nad banalizacją zacząłem od dramatu męczeństwa żyjących na emigracji zarobkowej Koptach i może właśnie w regułach ich życia ukryta jest codzienna oryginalność Jezusa Chrystusa.
W codzienności koptyjskiej na 365 dni roku kalendarzowego 210 to dni postu. Być może to w przestrzeganiu zasad, w traktowaniu wiary jako bliskiej codzienności, a nie jako odłożonej na koniec tygodnia niedzieli, ukrywa się to, co pozwala wiernie trwać w nadziei przy Jezusie, który jest ważniejszy niż życie, który po prostu Jest.